pisanie o rumunistanie
wtorek, sierpnia 31, 2004
  welcome to jassy
podczas niedzielnego spaceru znalazlem slumsy. nie osade cyganow, bo mieszkaja tam tez i "biali", tylko slumsy, jak w wielkim miescie. nie, zebym ich szukal, byly po drodze na wzgorze za miastem. z daleka wygladaly jak ogrodki dzialkowe, byc moze byly nimi kiedys. przeszedlem przez kladke nad sciekiem i malo nie padlem powalony smrodem. ludzie mieszkaja tam w domkach zrobionych ze wszystkich mozliwych materialow: drewna, dykty, cegiel po rozbiorce, blota ze sloma i chyba jeszcze gowna. nie ma oczywiscie kanalizacji, wiec sraja tuz za plotem, gotuja na piecykach lub ogniskach, prad maja, jak podepna sie drutem do latarni. widzialem dzieciarnie taplajaca sie w smierdzacym blocie i zamkniety na cztery spusty dom pobytu dziennego pareset metrow od "epicentrum", przy "normalnej" ulicy.

probowalem porozmawiac o tym z rumunskimi znajomymi. cos nie bardzo chcieli. dowiedzialem sie od Vlada, ze "wladze miejskie probuja jakos rozwiazec ten problem ale sie nie udaje. ladna pogoda dzisiaj."

przypominam, ze znajduje sie w kraju, ktury najprawdopodobniej za trzy lata przystapi do niuni europejskiej. ale skoro nam, z naszymi bylymi pegeerami sie udalo...

obiecuje, ze temat slumsow powroci
 
sobota, sierpnia 28, 2004
  obiad na wodzie
wczoraj wybralem sie na zakupy na targowisko. tylko nie takie zwykle targowisko, ale targowisko pod hala centralna, takie ceauceskowskie, podziemne targowisko, czysciutkie, wykafelkowane i porzadnie zorganizowane. ale zeby nie robic zakupow na glodniaka, zaszedlem do podziemnej knajpki, na tym targowisku wlasnie. zamowilem cascaval pane, czyli smarzony, panierowany ser. z frytkami. troche dlugo czekalem, bo kuchrz smarzyl jeszcze steki dla stalych klientow. a jak tak sobie czekale, to przyszla burza. widziale, bo to targowisko nie jest tak calkiem podziemne, tylko ma jeszcze ogromna dziure, taka, ze pol targowiska nie ma dachu. burza burzyla sie jak jasny szlag, pioruny bily co 10 sekund, psy wyly ze strachu, a baby z targowiska chowaly siebie razem z dobytkiem w zakryta czasc targowiska. tymczasem dostalem swoj cascaval i rozpoczalem konsumpcje. tylko nie taka spokojna konsumpcje, bo w knajpce nastala panika. przez prog zaczela wlewac sie woda. pomocnik kucharza i jeden z klientow chwycili jeden za miotle, drugi za wiadro i zaczeli ratowac sytuacje. na prozno, bo woda zaatakowala z flanki, czyli od korytarza, z drugiej strony. kratka sciekowa okazala sie byc zatkana, wiec raptem poziom wody siegal kucharzowi, dzielnie smazacemu steki, juz do kostek. nie przejmujac sie niczym wywalilem nogi na sasiednie krzeslo i tak jadlem swoj cascaval.
 
czwartek, sierpnia 26, 2004
  fauna miejska
uprzedzam lojalnie, ze to temat zastepczy, bo sezon ogorkowy nastal. nic sie nie dzieje i brak akcji jest.

po pierwsze - psy.
sa wszedzie. na chodnikach - spiace. w zaulkach - agresywne. na ulicach - rozjechane. w podworkach - czochrajace sie. w parkach - biegajace sforami. w telewizji - w przepelnionych schroniskach. rozmnazaja sie jak kroliki w australii. gdy sie tu przyjedzie, ma sie wrazenie, ze jest ich wiecej, niz ludzi. i to jest calkiem prawdopodobne.

po drugie - koty.
wieczorem, wchodzac do naszego akademiku, nalezy uwazac na kocice z mlodymi. wyleguje sie na wycieraczce lub na sztucznych marmurach i fuczy na przechodzacych. portierka wystawila jej miske z mlekiem, a zagraniczne studentki rozklejaja sie wieczorami, obserwujac gramolace sie pod mama kocieta. inne koty halasuja w smietnikach albo spiewaja pod oknami wlasnie w tej chwili, gdy ma sie ochote zasnac.

dalej - ptaki.
reprezentacyjna aleja Copou to bardzo niebezpieczne miejsce wieczorem. zwlaszcza, gdy nie ma sie parasolki. te cholery tylko czekaja na przechodnia, by go osrac. mnie na przyklad osraly.
nawet w centrum miasta, mieszkancy samodzielnych domow trzymaja na podworkach ptactwo domowe. dlatego nawet mieszkancy blokow z wielkiej plyty maja przyjemnosc buc budzonymi pianiem koguta:)

i jeszcze - krowy.
wyobrazcie sobie: srodek miasta, glowne rondo, godzina szczytu, a na skwerze pasa sie dwie krowy. po chwili postanawiaja sie przeniesc i blokujac ruch na skrzyzowaniu, dostojnym krokiem udaja sie do parku opodal.
widzicie - nie trzeba jechac do indii, by takie cuda zobaczyc.

na koniec - cykady.
a moze swierszcze, nie znam sie. daja koncert kazdego wieczoru. nie jest to jednak taki wysoki, przeszywajacy uszy dzwiek jak w czerwcu na polskich lakach, tylko lagodny, pastelowy, pulsujacy jak spokojny oddech. cudo.
 
poniedziałek, sierpnia 23, 2004
  folklor lokalny
w sobote chcialem zrobic pranie. niestety, pralnia w akademiku nie dzialala, bo sobota. nie ma personelu. niewazne, ze nie trzeba mi bylo do tego prania personelu tylko pralki, nic sie nie dalo zrobic. 'a luni, luni' - tlumaczyla mi portierka. ze w poniedzialek. spakowalem swoje brudne majtki w plecak i poszedlem do mojego nowego mieszkania, do ktorego mam sie wprowadzic dopiero we wrzesniu.

kiedy maszyna prala za mnie, ja sie zdrzemnalem. niestety, nie na dlugo, bo ze snu wyrwal mnie jakis przerazliwie glosny dzwiek. najpierw myslalem, ze to laduje odrzutowiec. potem dzwieki zaczely laczyc sie w straszliwie szybka melodie, wiec pomyslalem, ze albo cos ze mna nie tak, albo cos sie w matriksie przestawilo. ale wyjrzalem za okno i zobaczylem... tuzin cyganow z trabami roznej wielkosci. to znaczy weselna orkiestre. ktos z sasiadow sie hajtal i swoja radosc oznajmial wszystkim wokol. tak wiec za darmo mialem koncert cyganskiego harcoru:) musze powiedziec, ze grali po mistrzowsku.

w zwiazku z tym, ze w zeszla niedziele skonczyl sie u prawoslawnych post przed Zwiastowaniem, wszyscy zenia sie tu jak wariaci. i nie moga spokojnie przejechac przez miasto, tylko na modle amerykansko-balkanska trabia ze wszystkich sil swoimi swiezo wyklepanymi samochodami z importu. z przodu, obowiazkowo, jedzie nie mloda para, tylko auto z szyberdachem, z ktorego wystaje kamerzysta. natomiast restauracje, w ktorej odbywa sie wesele, poznac mozna latwo po kilku facetach bez marynarek, ktorzy stoja przed drzwiami, a kazdy z nich w garsci gniecie komorke.

wczoraj za to wybralem sie na bazar. za wstep sie placi, stoi sie w kolejce do wejscia. przez cizbe przepychaja sie mlode cyganki, droge torujac sobie niemowlakami. niewiarygodne, jak mocno potrafia takim dzieckiem przywalic komus w plecy! mnie na przyklad jedna przywalila... a na miejscu cuda nad cudami: perskie dywany z tajwanu, amerykanskie dzinsy z turcji i prawie oryginalne adidasy. poza tym mnostwo roznego badziewia, importowanego m. in. z naszego kochanego kraju. a przy wyjsciu bukinista, u ktorego znalazlem "Nad Niemnem" Orzeszkowej po rumunsku. ze tez komus sie chcialo tego gniota tlumaczyc...
 
piątek, sierpnia 20, 2004
  technologia
przez ostatnie dni nie dzialo sie nic specjalnego, moze poza dluzszym spacerem za miasto, przez strasznie brudny lasek, nad strasznie brudne jezioro, polozone za to w bardzo ladnej okolicy.

poza tym ostatnio panuje tu obrzydliwy upal, wiec calkowicie rozwalony, nie wychylam nosa z pokoju. ale i z pokoju mozna zaobserwowac to i owo. na przyklad niezmiernie ciekawa technologie budowlana rumunow. otoz sasiednie akademiki sa remontowane. wlasciwie to wygladaja tak, jakby nadawaly sie tylko do rozbiorki, ale dzielni robotnicy wymieniaja w nich okna i cos tam dlubia wewnatrz. co drugi, trzeci dzien pod nasze okno podjezdza wielka betoniarka i robi wielka kupe z zaprawy w jednym miejscu, ograniczonym starymi drzwiami, chyba z jakis szaf. dzielni robotnicy przez dwa trzy dni biora z tej kupy ociupinke zaprawy, ktora jakims cudem zastyga dopiero po kilku dniach i za pomoca bloczka wyciagaja ja wiadrami na pietra budynkow. gdy jednak kupa twardnieje, przyjezdza betoniarka i robi nastepna, tuz obok ledwo napoczetej, a juz twardej kupy.
nie znam sie na murarce, ale to chyba jakies marnotrawstwo materialu. chyba ze sie myle i te twarde kupy pod moim oknem do czegos jeszcze sie przydadza?
 
środa, sierpnia 18, 2004
  mieszkanie
wczoraj wynajalem mieszkanie w miescie. przy okazji stwierdzilem, ze rumunia nie jest tak tania, jak mi sie wydawalo. pokoj w umeblowanym i wyposazonym we wszystko, co konieczne, dwupokojowym mieszkaniu bedzie mnie kosztowal 100 jewro na miesiac. to co prawda tylko 10 jewro wiecej, niz lozko w dwuosobowym pokoju w moim wypasionym akademiku, ale to jednak sporo.

drugi pokoj zajmie zabojadka Sandrine. mysle, ze nie bedzie to zbyt uciazliwe sasiedztwo. na pewno mniej uciazliwe, niz piecdziesieciu portugalczykow, ktorzy maja sie sprowadzic w pazdzierniku. juz teraz, kiedy na pietrze mieszka nas dwudziestka, wieczorami jest glosno. a trudno mi sobie wyobrazic akademik pelen poludniowcow zadnych fiesty:)

mieszkanie jest w bloku, w centrum miasta, ale z dala od ulicy. kolejna zaleta, to ogromny, oszklony balkon, na ktory chyba wystawie sobie biurko. sasiedzi to para nieszkodliwych staruszkow, a wlascicielka mieszkania to znajoma Carmen, dziewczyny z uczelnianego biura wywiadu i wspolpracy z zagranica. gdy dowiedziala sie, ze jestem polak, z radoscia w glosie zadala pytanie: "jest pan katolikiem?" i strasznie sie ucieszyla, jak sie przyznalem. i od razu mnie polubila;)

wprowadzam sie poczatkiem wrzesnia, w zwiazku z czym zapraszam na parapetowe!
 
niedziela, sierpnia 15, 2004
  szukajac
dzis znow spotkalem mojego znajomego malarza-prymitywiste. wydaje mi sie, ze od zeszlej niedzieli nie sprzedal zadnego obrazu, a jesli sprzedal, to na pewno zadnego z tych, ktore mi sie podobaja. bo musicie wiedziec, ze facet uprawia dwa rodzaje malarstwa: pejzaz podpubliczkowy, bardziej w kierunku malarstwa pokojowego, oraz duzo ciekawsze malarstwo prymitywistyczno-oniryczne. zauwazylem, ze zrobilem niesamowite postepy w nauce rumunskiego, bo dzis zrozumialem chyba ze 40 procent tego, co mi opowiadal. a ze chyba mnie polubil, opuscil ekspozycje w parku i zabral mnie do swego magazynu, ktory miesci sie w niesamowicie wilgotnej i smierdzacej piwnicy domu obok teatru.

i znow spodobal mi sie jeden obraz, jakby ilustracja do jakiejs basni. w lewym, gornym rogu cerkiew trzech hierarchow w jassach, po prawej stronie przedwojenne miasto: kamienice i czerwony tramwaj ciagniety przez pare koni, na dole po lewej stronie wiosenny sad i modlacy sie w nim ludzie, a nad tym wszystkim, jak u chagalla, szybuje Jezus. i to wszystko w pastelowych, cieplych i pogodnych kolorach. tylko ze malunek ma tylko jedna wade. gosciu spiewa sobie zan 100 ewro.

po kosciele poszedlem szukac cmentarza zydowskiego. oczywiscie nie wzialem mapy i sie zgubilem i zamiast cmentarza znalazlem np. wiezienie o zaostrzonym rygorze, ktore urzadzali chyba jeszcze niemcy, bo to, co widzialem zza muru, czyli lampy i wierze straznicze, jak zywo przypominalo mi filmy o obozach koncentracyjnych i stalagach. nastepnie niechcacy znalazlem ogrod botaniczny, ktory wlasciwie chcialem znalezc dopiero jutro:) troche zapuszczony, ale robi wrazenie. wejscia do oranzerii nie znalazlem. pokrecilem sie wiec po czesci 'napowietrznej' i... nie moglem znalezc wyjscia. zapytac tez nie bylo kogo, bo znalazlem sie w jakiejs chyba niedostepnej dla zwiedzajacych jego czesci. kiedy wreszcie doszedlem do jakiejs drogi, zobaczylem budowe jakiejs wypasionej willi i krowe, zjajadajaca sie na pewno jakas rzadka, unikatowa trawa. poszedlem dalej i nie musialem juz pytac o droge, bo trafilem na aswaltowke, ktora niestrzezonym wejsciem dojezdzaja piknikowicze. a ja glupi musialem zaplacic 1100 lei za wstep.

do centrum dotarlem przedmiejskimi zaulkami. dzielnice tego miasta mozna poznawac po zapachu. centrum smierdzi spalina, zacieniona lipami moja dzielnica copou - ptasim gownem, natomiast przedmiescia - gownem konskim, miejscami takze kurzym. sam smak!
 
  ...
przez prawie caly dzien nie wychodzilem z pokoju. bylo za goraco. czytalem artykuly o Jassach znalezione w archiwum wyborczej. w jednym z nich, poswieconym Eliademu, znalazlem fragment ksiazki "Kaputt" Curzia Malapartego, opisujacy pogrom 29 czerwca 1941:
"Gromady Żydów pierzchały w boczne uliczki, a w ślad za nimi biegli żołnierze i rozjuszeni cywile uzbrojeni w noże czy w łomy żelazne; żandarmi rozbijali kolbami drzwi domów, w rozwartych nagle oknach pojawiały się kobiety w koszulach, z rozwianym włosem, krzycząc i wymachując rękami. Niektóre rzucały się z okien i padały twarzą na asfalt chodnika z głuchym plaśnięciem. Przez małe okienka otwarte na poziomie ulicy żołnierze rzucali ręczne granaty do piwnic, gdzie mnóstwo ludzi szukało zwodniczego schronienia. Niektórzy z żołnierzy kładli się na ziemi, brzuchem do chodnika, i zaglądali do środka, a potem odwracali się do towarzyszy i ze śmiechem opowiadali o efektach swoich wyczynów. Tam, gdzie rzeź najsrożej szalała, stopy ślizgały się we krwi; wszędzie rozpasana furia pogromu napełniała ulice i domy strzelaniną, płaczem, wrzaskiem grozy i okrutnym śmiechem. [...] Ulica Lapusneanu była cała usiana ludzkimi ciałami w dziwnych, bezładnych pozach. Chodniki znikły zupełnie pod zwłokami spiętrzonymi jedne na drugich. Setki trupów ściągnięto na cmentarz i zrzucono na jeden wielki stos. Gromady psów obwąchiwały trupy; miały przy tym zalękniony i pokorny wygląd, jaki miewa pies, kiedy szuka swego pana. Pełne były szacunku i litości, snuły się pośród żałosnych zwłok delikatnie, jakby bały się nadepnąć na którąś z tych skrwawionych twarzy czy kurczowo zaciśniętych rąk. Ekipy Żydów, pod strażą żandarmów i żołnierzy uzbrojonych w erkaemy, ściągały zwłoki z jezdni i układały wzdłuż murów, by oczyścić drogę dla pojazdów. Ulicami jechały ciężarówki niemieckie i rumuńskie naładowane trupami. Na chodniku koło lustragerii siedziało nieżywe dziecko oparte plecami o mur, z główką przechyloną na ramię".
 
piątek, sierpnia 13, 2004
  decyzja
...zapadla wczoraj. jade z moim makaroniarzem w gory. dokladnie w fogarasze, koncem sierpnia, kiedy pogoda bedzie jeszcze znosna, a juz nie bedzie tam za duzo turystow, a ja bede mial pieniadze na koncie.
 
czwartek, sierpnia 12, 2004
  apa calda
...czyli ciepla woda. dalej jej nie ma, mimo, ze to juz ponad tydzien, jak przeglad techniczny sie zaczal. ale za to zrobilem sie twardy i zimny przysznic to dla mnie codziennosc:) no dobra, tak troche mam ochote sie porzadnie umyc.
znowu urzadzilismy z makaroniarzem sympozjon, czyli uroczyscie otworzylismy wino. a wlasciwie trzy wina, ale do podwieczorku wypilismy tylko jedno. cabernet sauvingon prahova 1998, lagodne, delikatne, orzechowe w zapachu, cierpkawe w posmaku... calkiem dobre, ale to z 1999 bylo o niebo lepsze. na szczescie mamy jeszcze ze trzy butelki tego specjalu. postaral sie surczybyk. byl w macro i kupil oprocz tego merlot z 1989, z vrancea, tez na specjalna okazje, jak moj cabernet 1984.

chyba zlapalem swoj rytm. szkola, obiad, spacer, sjesta, podwieczorek, internet, spanie. spie w ogole strasznie duzo, sluzy mi cisza tej (w koncu reprezentacyjnej) dzielnicy Copou i czerwone wino w umiarkowanych ilosciach.
 
  nasze zdjecia
znajduja sie tu: http://www.hadrian.gmxhome.de/Romania/imagesRomania.html
http://www.hadrian.gmxhome.de/Romania/images/imgIasi.html
zapraszam tez na strone glowna mojej szwajcarskiej kolezanki: http://www.hadrian.gmxhome.de

nawet nie wiecie, ile problemow moze przysporzyc czlowiekowy chec wyslania plytz cd z rumunii! chcialem taka plyte wyslac do niemiec, poszedlem wiec na poczte glowna. kupilem koperte, zaadresowalem, podchodze do okienka... dowiaduje sie od spanikowanej panienki, ze "ty tu nie wyslac dysk, tu wyslac tylko list z papier!"
na pytanie "gdzie ja wyslac plyta?" dowiedzialem sie, ze "na poczta numer 13?" niestety, pani nie bardzo wiedziala, jak mi wytlumaczyc droge, powiedziala duzo, jeszcze wiecej wymachala rekoma, w koncu wykrztusila "niedaleko romtelekom"
a ze romtelekom to cos mniej wiecej jak palac kultury w warszawie, albo pomnik zrywu rewolucyjnego w rzeszowie, czyli taki punkt orientacyjny i w zasadzie wszystko, co wazne, jest kolo romtelekom, jakos ten urzad pocztowy nr 13 znalazlem. tyle ze dowiedzialem sie tam znowu, ze "ja tu plyta nie wyslac", i ze "plyta wyslac w urzad pocztowy 7." tym razem podano mi dokladny adres, na ladnej karteczce, ktora po prostu wreczylem taksowkarzowi. dowiozl mnie tam za 3 zeta. okazalo sie, ze jest... 200 metrow od poczty glownej.

dobra, jak chcecie dostac kartke, to podajcie w komentarzu adres. ja tymczasem spadam na zajecia, znowu z ta zestresowana pania nauczycielka, ktora... zaczela wzywac nas do tablicy! powaga!
 
środa, sierpnia 11, 2004
  ciekawy link
kliknijcie sobie tu: http://cacica.prv.pl/
 
  c. t.
dzis na zajecia sie nie spoznilem, bo zaczely sie one jak nalezy, cum tempore. za to moj wspollokator, Davide, stwierdzil, ze srodek tygodnia to najlepszy moment, by dac sobie luz i odpoczac, wiec postanowil pozostac w lozku. mam nadzieje, ze zrobi cos pozytecznego z czasem, tzn. ugotuje obiad, albo zrobi zapas wina. wczoraj wieczorem straszyl, ze przygotuje spaghetti putanesca, czyli ku...skie spagetti, cos strasznie ostrego.
wracam na lekcje
 
wtorek, sierpnia 10, 2004
  bonum vinum, boni vinii....
wiele sie dzis nie dzialo. oczywiscie spoznilem sie na zajecia, ale tylko 10 minut. ci rumuni musza w koncu wprowadzic na nowo zwyczaj kwadransa akademickiego, bo w przeciwnym razie bede sie spoznial caly czas.

zajecia byly dzis nudne jak wuzetka. nasza lektorka troche odplynela i caly dzien powtarzalisny na glos te deklinacje i koniugacje, nawet cwiczenia gramatyczne rozwiazywalismy choralnie, powtarzajac odpowiedzi za nia. za to robila dygresje w postaci wierszy rumunskich poetow, ktore zmudnie wpisywalismy do kajetow! sic! przy czym powtarzala ona non stop: 'aceasta poesia este frumosa... frumosa!'

po zajeciach spotkalem sie z moim rumunskim cicerone, ktory nadal chcial rozmawiac o tym, co tez wyprawial bedac na bani. rozmowe ucialem szybko.
pojechalismy we czworke do wypasionego macro, czy tez metro, gdzie zrobilem wieksze zakupy. najwiecej czasu speddzilem przy stoisku z winami. ceny mnie powalily. wybralem cztery butelki, miedzy innymi cabernet vaslui z 1984 roku za... 35 zeta. UWAGA, UWAGA! OTWORZE TE ZAKURZONA, SZACOWNA BUTELKE PRZY PIERWSZEJ KOLACJI Z PIERWSZYM GOSCIEM, KTORY MNIE ODWIEDZI W RUMUNII!!! NIE CZEKAJCIE, TAKA OKAZJA MOZE SIE NIE POWTORZYC!

za to dzis napoczalem inne pyszne wino, cabernet sauvignon, ale to kontrolowana denominacja i prywatna rezerwa, rocznik 1999, tak do podwieczorku z moim wloskim wspollokatorem. odlot! bukiet powalajacy, szata rubinowa i niesamowicie bogaty smak, lekko waniliowy posmak... chyba sprawie sobie cala skrzynie tego nektaru w przyszlym miesiacu. Davide zwariowal na jego punkcie - juz jutro jedzie do tego sklepu po ten wlasnie trunek. nie wiem, jak uda mu sie wejsc bez karty klienta.

wino bylo tak mocne, ze tylko po szklaneczce poczulem niesamowita sennosc. zblizylem sie do lozka i 'padlem, jako cialo martwe pada'. wstalem po godzinie jak mlody bog i... w kuchni czekala mnie kolacja przygotowan przez francuzow.

czasem sie zastanawiam, czy nie jest mi tu za dobrze. mozliwe. ale... raz sie zyje...

a dla was krotka sentencja:
"Drei We's bilden eines Mannes Kraft:
Wein, Weib und Wissenschaft"
 
poniedziałek, sierpnia 09, 2004
  wzmianka nr 2
kolejne zaszczytne wyroznienie dla mojej dawno niewidzanej, lecz z jak najwieksza sympatia wspominanej kuzynki Ani z Lubaczowa, Polska, (tu oklaski.............) za pozostawienie znaku obecnosci w postaci komentarza! bardzo mi milo! to bardzo wazne dla mnie, ze sie meldujecie, szczegolnie w okresie aklimatyzacji. tymczasem oglaszam, ze niniejszy zawieszam przyznawanie 'zaszczytnych wzmianek', bo pomyslalem, ze moga one kogos oniesmielic i sie tylko dla tego powodu nie odezwie... :)

a propos aklimatyzacji do klimatu: zrobilo sie tutaj niesamowicie goraco i duszno, wiec troche kiepsko sie czuje, chodze jak mara, pije wode litrami i natychmiast ja wypacam. w ogole potrzebuje chyba jakichs mineralow, czy witamin. ale spokojnie, mamula, tu tez sa apteki, nie musisz wysylac. tylko napisz, prosze, co najlepiej kupic. w komentarzu, to fajnie wyglada:)

cicerone zamelodowal dzisiej, ze przyjsc nie moze, bo pomaga tacie. dobrze, niech pomaga. na zakupy mamy isc jutro. poza mna chec wyjscia zadeklarowala bardzo mila, mlodziutka zabojadka o imieniu Sandrine, z ktora sobie w wolnych chwilach konwersuje po rusku. cale to towarzystwo, z wyjatkiem co glupszych makaronow, jest dosc poliglotyczne, ale to zrozumiale: nikt ze zgnilego zachodu nie uczy sie takiego jezyka jak rumunski jako pierwszego obcego. no, moze za wyjatkiem jednej mulatki z kraju slimakozercow, ktorej na imie Hella. ta to w ogole jest agregatka. jej mama jest z rumunii, tata z beninu, mieszkaja w marsylii (gdzie, jak wiadomo, francuski is the second, after arabic, most spoken language, nie wiem jak to napisac po polsku, jesli ktos ma pomysl, to prosze o sugestie), urodzila sie w stanach i obecnie romansuje z Davide, moim wspollokatorem.

jesli kogos obchodzi stan instalacji wodociagowej w moim akademiku: bylem dzis w biurze ds. wymiany i pozyczek studentow miedzy uczelniami, gdzie dowiedzialem sie rzeczy, ktora mna wstrzasnela, a przemilcze juz reakcje tych zachodnich pieszczochow w pianie kapanych: konserwacja instalacji grzewczej moze potrwac jeszcze tydzien! natychmiast zapytalem, gdzie w miescie znajduje sie jakis basen, bo jednak porzebuje zmyc z siebie ten bardziej uporczywy brud pod cieplym prysznicem. usmialismy sie do lez wraz z Carmen, specjalistka ds. studentow z importu.

pogadalem z nia jeszcze o formalnosciach meldunkowych. ze szczerego serca odradzila mi formalnie wymagany meldunek na policji, poniewaz zetkniecie z tutejsza biurwokracja jest podobno traumatycznym przezyciem. mam po prostu regularnie, co trzy miesiace przekraczac granice. gdyby to widzieli moi niemieccy biuralisci wzglednie biurwy z uczelnianych urzedow, decernatow i dekanatow ds. najabsurdalniejszych!

dobra, pozdrawiam wszystkich, zachecam do komentowania. mozna to robic po przemysku, bez podpisywania sie. uprzedzam lojalnie, ze i tak sie dowiem (taka mala sztuczka), od kogo ten komentarz, a dla reszty czytelnikow pozostanie on anonimowy. prosze wiec o tzw. feedback, czyli konstruktywna krytyke, czy aby mie przynudzam, czy jakies watki powinienem sobie darowac, czy moze niektore rozwinac... a jesli uwazacie, ze blog jest boski i niczego lepszego nigdy nie czytaliscie, to tez to napiszcie. po ramieniu poklepie sie sam! :)
 
  kolejna zaszczytna wzmianka
tym razem wyroznienie w karegorii 'sesemes' - dla Mariusza P., Polska! pozdrawiamy i zyczymy dalszych sukcesow!

poza tym dzien zaczyna sie okropnie. najpierw pobudka - jakis robol, prawdopodobnie naprawiajacy ogrzewacz naszej wody, postanowil sobie postukac mloteczkiem i srubokrecikiem w kawalek metalu tuz pod moim balkonem. probowalem go zignorowac, ale nie dalo sie. wstalem, zrobilem kawe (na pozyczonym bimbrowniku), ubralem sie... i w tym momencie facet przestal stukac. myslalem, ze dzien zaczne od zabojstwa.
nastepnie zajecia z nowa pania lektorka. jest to egzemplarz duzego kalibru, dobra, przedceaucescowska robota. babka jest wyksztalcona jak cholera, prawniczka, lingwistka, historyczka... cos jak ja, tyle ze w randze Dr hab.
ale tak samo, jak ja chaotyczna; chce nam przekazac cala swoja wiedze na raz. do gramatyki stosuje metodyke dobrej, przedwojennej szkoly lacinskiej w stylu: "a teraz wszyscy powtarzamy te deklinacyjke chorem: raz, dwa, trzy i !.." ale podoba mi sie.

po szkole spotykam sie z Vladem Cicerone i cala grupa idziemy na zakupy do macro cash&carry. nie wyobrazam sobie, ze moze byc jeszcze tamiej, niz w zwyklym sklepie, ale podobno to mozliwe...

koniec przerwy!
 
  niedziela mija...
a cieplej wody w tym wypasionym akademolu wciaz ni-ma. poza tym w moim pokoju, ktory dziele z calkiem milym makaroniarzem, juz zdazylo sie popsuc co nastepuje:
- maszynka do pedzenia kawy (trzy dni temu)
- klapa od sedesu (dwa dni temu)
- drzwiczki od szafki nocnej (wczoraj)
ponadto: dzisiaj telewizor zaczal swirowac i nie jestem pewien, czy poogladam choc kawalek igraszek olimpijskich. tak w ogole, to z Davide stwierdzilisny, ze caly ten przepyszny palac trzyma sie na leukoplastrach. coz, to takze jest element tzw. 'romanian experience'. tylko, ze jesli usterki beda nastepowac po sobie w takim tepie, jak dotychczas, to 'doswiadczanie rumunii' zmieni sie w 'romanian survival'. dobra, dosc przezywania.
dzis na kartke pocztowa zasluzyli moi ulubieni rodzice (nagroda w kategorii 'telefon') a na zaszczytna wzmianke - moj osobisty mlodszy brat (wyroznienie za maila z wiesciami ze stron rodzinnych). coz, niedziela, dzien wesoly.
i mama, i ojczur, mlodszy rowniez zasugerowali mi dzis, bym nieco rozsadniej gospodarowal zasobami pienieznymi, poniewaz rezerw walutowych malo i w wypadku, gdybym mial zamiar kontynuowac dotychczasowa polityke finansowa, moglo by nastapic zachwianie rownowagi budzetowej w rodzinie, coz kolei przyczyniloby sie do uszczuplenia, lub (hospody pomyluj) zamrozenia rozdzialu budzetowego 'edukacja tomka'. poniewaz nie jest mi to (jasna sprawa) na reke, zamierzam dostosowac sie do tych (jakze slusznych i rozsadnych) zalecen i powrocic do stolowania sie w lokalach kategorii nizszej niz 'casa pogori', gdzie to jadlem te fantastyczna wolowinke... dyrektywy otrzymalem jednak dopiero poznym popoludniem... a dzien zaczalem jednak dziwnym trafem od... obiadu w 'pogori'. daje slowo, szedlem szukac jakiegos bistro w stylu tego z przedwczoraj, ale zaszedlem do tej jedwabistej restauracji (jest ona jakies 500 metrow od mojego locum) tylko do toalety. a gorac jak diabli, zamowilem tylko tonik. a ze oprocz tonika dostalem tez menu, to przegladnalem... i stwiedzilem, ze ten pstrag saute nie jest wcale taki drogi. do pstraga wzialem ziemniaki z cascavalem, a na pierwsze pozywny bulion wolowy z kawalkami pysznego mieska i ziemniaczkow. i tyle. daje slowo. wydalem 270000 lei, czyli 27 zeta. to byla z reszta celna inwestycja, bo do samego wieczora nie jadlem juz nic. poza tym niedziela, dzien wesoly:)

po obiedzie spacer po tym cudnym grodzie - sam, bo mojego cicerone mam troszke dosc po wczorajszym wieczorze. jest chlopak bardzo cienki w piciu i po dwoch piwach zrobil sie straszliwie wylewny i nadopiekunczy. pomijam reszte kompleksow. (wiem, w tym momencie jestem chyba ciut bezczelny opisujac calkiem zyczliwego kolesia, ale to element mojej zabawy w analize kulturoznawcza. moze tego nie przeczyta:) w kazdym razie dalem mu delikatnie do zrozumienia, ze spotkamy sie w poniedzialek.
na placu przy bulwarze stefana wielkiego poogladalem sobie dziela sztuki naiwnej, oferowane do sprzedazy przez miejscowych nikiforow. z jednym z nich sobie pogadalem, to znaczy on se do mnie podagal, a ja udawalem, ze rozumiem. pochwalil sie trzema katalogami wystaw i kolekcji, w ktorych jego malunki sie znajduja oraz nagrodami, jakie za swoja sztuke dostal. strasznie mi sie to jego malarstwo spodobalo, jest bardzo pogodne i technicznie calkiem niezle. takie w stylu 'co-by-namalowal-salvator-dali-gdyby-mu- sie-akurat-nie-snil-koszmar'. troche mi to przypominalo ilustracje do bajek andersena w trzytomowym wydaniu, w ktore sie wmedytowywalem, jak bylem maly. a przy tym jest oryginalne w kazdym wypadku. jesli zaoszczedze, to jakis obrazek od niego kupie. wzialem nawet adres i numer telefonu. 250 zeta za kawal sztuki to bardzo dobra cena, tak mi sie wydaje.

zaraz potem poszedlem do kosciola. w zyciu nie bylem na mszy celebrowanej z taka dbaloscia o estetyke! poczawszy od kosciola, wybudowanego jakies dwa lata temu, ale przeslicznego, przez muzyke (doskonaly chor) i sama celebre do jezyka rumunskiego, ktory strasznie mi sie podoba. mlodziutki ksiadz, ktory celebrowal msze tak naturalnie, bez zadnego nadecia, ale tez bez sztucznego luzu albo niedbalosci. wielu naszych plebanow mogloby sie sporo nauczyc, gdyby przyjechali tu na wakacje, zamiast do jakiegos wypasionego osrodka wczasowego w koscielisku pod zakopcem. na przyklad wychodzenia po mszy z kosciola na dziedziniec, by zamienic pare slow z wiernymi. dochodzi do tego, robiaca wrazenie niesamowicie szczerej, poboznosc tubylcow - tak katolikow, jak prawoslawnych.

po mszy powluczylem sie jeszcze po miescie, obserwujac uliczne zycie cyganow. a to dopiero egzotyka! ale o tym kiedy indziej.ide spac
 
niedziela, sierpnia 08, 2004
  mala wskazowka
dal znajacych angielski: polecam blog http://azizindia.blogspot.com
gosc jest po prostu... dobry;)
 
sobota, sierpnia 07, 2004
  sâmbata
w koncu sie wyspalem. a popoludnie spedzilem z moim rumunskim tandempartnerem. facet strasznie sie przyklada do nauki i bardzo sie stara, zeby mi jak najbardziej uprzyjemnic pobyt tutaj. zabral mnie dzis do najlepszej restauracji w okolicy. troche tam drogo, ale za to - co za wypas! znow ciorba de burta, czyli polewka z brzucha, jaszcze lepsza niz wczoraj, a potem cos w rodzaju marynowanego steku wolowego z boczkiem - po prostu niebo w gebie. soczysty i aromatyczny.caly obiadrazem z winem wyniosl mnie jakies 45 zlotych. szarpnalem sie, ale bylo warto.

potem oprowadzil mnie po miescie, pokazal co ladniejsze koscioly i cerkwie. wieczorem spotykamy sie na miescie, mam poznac jego przyjaciolke i znajomych. moi drodzy, tu jest cudownie! przyjezdzajcie!
 
piątek, sierpnia 06, 2004
  miasto
po poludniu mialem czas na spacer po miescie. cud, miod i orzeszki laskowe!!! jest jak na obrazkach! znajdzcie sobie stronke w necie i popatrzecie na to, co ja ogladam za zywo! miasto wcale nie ma chachlackiego charakteru, wrecz przeciwnie. pachnie tu kultura romanska: te knajpki, domy, wille, place sa jak we francji. oczywiscie, czterdziesci lat jedynie slusznego ustroju widac jak na dloni, ale... trzeba zmruzyc oczy i odleciec na widok tej ochry na scianach, ornamentow orientalnych kosciolkow i monastyrow, na zapach kawy w bistrotach...

w jednym takim, przypadkiem znalezionym bistro zjadlem dzisiaj tak nieziemsko pyszny obiad, ze... brak slow. ciorba de burta, czyli cos w rodzaju flaczkow zabielanych, potem filet z kurczaka po moldawsku: z grilla, z ostra papryka, do tego salatka i ciut nielegalne domowe wino z winnicy szefa... i wszystkie te cuda za rownowartosc 15 zeta!

potem dalszy ciag spaceru, zakupy u bukinistow - trzy ksiazki o historii i kulturze rumunii po angielsku, slowniki rumunsko-rosyjskie i rumunsko-niemieckie za 70 zlotych wszystko. troche drogie, ale trzeba. polskiego slownika nie kupilem, zeby nie uczyc sie jezyka obcego za posrednictwem wlasnego. to podobno szkodzi.

wracajac do akademika wstapilem do centrum kultury niemieckiej. przypadkiem byla tam kierowniczka, zapytalem o kogos, kto bylby chetny do tandemu, czyli wymiany jezykowej. natychmiast chwycila za telefon i znalazla mi partnera, studenta prawa o imieniu Vlad. strasznie zalowala, ze jej corki nie ma na miejscu, ale uspokoilem ja, ze jeszcze nic straconego:) z Vladem spotkalem sie dzis wieczor, wlada calkiem ladna niemczyzna, troche malo pielegnowana, ale dobra. okazuje sie, ze to chyba bedzie pozyteczna znajomosc, facet obraca sie calkiem niezle na uczelni, oferuje wszelaka pomoc w miescie, jest straszliwie sympatyczny i bardzo mu zalezy na cwiczeniu jezyka. do tego interesuje sie historia i ma znajomych zydow z Jass. juz jutro czeka mnie fachowa oprowadzka po miescie :)

dosc, ide spac!
 
  zajecia
tak wlasciwie to jeszcze nie wyrobilem sobie jakiejs wyraznej opinii na temat merytorycznej strony mojego kursu. bylem jak do tej pory tylo na dwu zajeciach;) trwaly one co prawda po szesc godzin, niemniej jednak to ciut za malo, by cos powaznego napisac. bede zatem pisac nie calkiem powaznie.

tja. szesc godzin rumunskiej gramatyki dla poczatkujacych to... terror, horror i jesli jest jeszcze jakies slowo z trzema R, to tez bedzie to. tym bardziej, ze wiekszosc moich komilitonow to niezbyt rozgarnieci makaroniarze. oczywiscie musze arogancko tu dodac, ze mimo mojego trzydniowego spoznienia radze sobie calkiem-calkiem:)

lektorka to bardzo mila kobietka w stopniu naukowym doktora (doktorki?), strasznie sie swoja rola przejmujaca. Iolanda przezywa kazde spoznienie, kazda glupia uwage co do stopnia skomplikowania systemu gramatycznego jezyka rumunskiego niby osobista tragedie. uczymy sie z podrecznika jej autorstwa i biada, jasli ktos zwroci uwage na jakas literowke w tekscie! tlumaczy sie babka jak najeta, ze to nie jej wina, ze wydawnictwo itd.

czas podczs zajec biegnie nieslychanie szybko, pewnie dlatego, ze prowadzonesa one nieslychanie energicznie i intensywnie. nie tracimy ani pieciu minut. nie wiem, jak to sie naszej lektorce udaje: caly czas kontroluje grupe, odpowiadajac jednoczesnie na nawet najglupsze pytania kazdego z uczestnikow i od czasu do czasu kontrolujac nasze cwiczenia.

cogodzinne, dziesieciominutowe pauzy wykorzystujemy na uzupelnienie poziomu cukru i kofeiny. picie i przekaski dostajemy "od firmy"; specjalnie na nasza czesc zniesiono zakaz palenia. a jezeli go nie zniesiono, to w kazdym razie nikt nawet nie osmieli sie zwrocic palaczom uwagi na zakaz. nie bardzo wiem, z czym ma to zwiazek, prawdopodobnie po prostu jet to jeden z elementow chuchania i dmuchania na studentow z zagranicy. chodzi o to, ze wszyscy na tej uczelni staraja sie, zebysmy byli jak najbardziej zadowoleni. straszne tu ludzie maja kompleksy...:)

zorganizowano dla nas dzis wycieczke do muzeum etnograficznego. nieslychanie to intersujace, nie bede sie tu rozwodzil, trzeba to po prostu zobaczyc. krotko: na wioskach w Rumunii zyje sie gdzieniegdzie jeszcze jak za krola cwieczka! powaga! oni dalej wierza w upiory i zle duchy, przed ktorymi chroni sie swe zbiory za pomoca totemu z konskiej czaszki nasadzonego na kij wbity w polu!!! tak przynajmniej utrzymywal nasz przewodnik.

 
czwartek, sierpnia 05, 2004
  dojechali!
otoz i przybylem. po dwunastogodzinnej podrozy samochodem przez 600 kilometrow, bohatersko pokonujac dwie doskonale strzezone granice moj ulubiony Ojczur i osobisty Mlodszy Brat dowiezli mnie do Jass.
troszke zalowalem, ze niezmiernie ciekawe okolice wschodniej Galicji, czyli zachodniej Ukrainy obejrzec moglem jedynie z okien samochodu jadacego z predkoscia podrozna 85 km/h, niemniej jednak dzieki temu na miejsce dotarlismy jeszcze za dnia, bez problemu znalezlismy moj akademik.

ta instytucja to... krotko piszac, pelny wypas, jedwabistosc, marmury, czyli sen cygana skrzyzowany z marzeniem o las vegas. do pelnego orgazmu brakuje tylko... cieplej wody w kranie. ale to podobno przejsciowy problem. jesli chcielibyscie zobaczyc, jak owo palazzo prozzo wyglada, kliknijcie tu: http://www.infoiasi.ro/socrates/eng/accomod.htm

oczywiscie juz pierwszego wieczoru zdazylem sie zintegrowac zarowno z miejscowymi (pomogli moim Dobroczyncom znalezc kwatere w akademikach politechniki), jak i z innymi kursantami (w kuchni rozpetala sie spontaniczna impreza; zaznaczam, ze tym razem nie bylem inicjatoren, JESTEM NIEWINNY!)

caly ten kurs to tuzin z przygarscia mlodych ludzi, glownie makaroniarzy, zabojadow i hiszpanow, jest tez jedna niemra i szwancarka. i jak to z mlodymi ludzmi bywa, sa mlodzi, ladni i mili. studenci z wymiany to w ogole specyficzny ludek. sa tu ledwo kilka dni, a juz zaczynaja sie krystalizowac pewne uklady damsko-meskie; jest tez pewna nowa, swiecka tradycja w postaci wspolnych kolacji. dzis wlosi pichca, niechybnie spaghetti, uciekam wiec, bo nic dla mnie nie zostanie;)
 
wtorek, sierpnia 03, 2004
  w koncu
spakowany! jest godzina 21.oo, a ja jestem gotowy do odjazdu. wyjezdzam o 5.oo z rana. a tymczasem ide z kolega Mariuszem pic przedni trunek z bieszczadzkim misiem na nalepce. wasze zdrowie!
 
  jeszcze nie dzis
przelozylismy wyjazd na jutro. tek bardziej odpowiada wszystkim. kolejny dzien pakowania ;)
 
poniedziałek, sierpnia 02, 2004
  badz gotow
Od pakowania moze człowieka trafic jasny szlag, albo wziac go cholera. Pakowanie i przygotowania podrozne to najgorsza plaga, jak moze sie spokojnemu czlowiekowi przytrafic. Zwlaszcza, gdy mieszkasz z rodzicami, zyczliwie udzielajacymi rad i przypominajacymi o strasznie waznych rzeczach, ktore albo zalatwiles wlasnie przed chwila, albo zalatwisz lada chwila. Wyjezdzalem tysiace razy, za kazdym razem choruje przed wyjazdem.
A tu jeszcze trzeba odwiedzic przyjaciol...
Zwlascza tych, ktorych juz sie nie spotka po powrocie...
Gdy odwiedzilem Aline, nie wiedzialem o czym mam z nia mowic. Na szczescie nie bardzo kontaktowala. Zegnajac sie zyczylismy sobie powodzenia. Trzymaj sie.
 
niedziela, sierpnia 01, 2004
  Pierwszy wpis
Oto mój blog. Na blogu tym będę umieszczał swoje relacje z pobytu w Jassach, w Rumunii. Jeśli się uda, powklejam tu parę zdjęć, żeby było ładnie.

Jest niedziela, 1 sierpień. Dziś po południu zdecydowałem, że pojadę tam pojutrze. Nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądać sprawa z kursem językowym, mam nadzieję, że da się to jakoś załatwić "na bezczela". Opowiem i o tym.

Zyczcie mi szczęścia,
 
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]