pisanie o rumunistanie
niedziela, stycznia 23, 2005
  krolestwo obojga ukrain, czyli jak zostalem mlodym naukowcem i jak rozpetalem pomaranczowa rewolucje
historia ta zaczela sie w grudniu, to znaczy w polowie grudnia, znaczy w pierwszej polowie grudnia... yyy... dokladnie czternastego grudnia. od najwazniejszego w zeszlym roku wydarzenia na wydziale historycznym jasskego uniwersytetu, ba, na calej uczelni! chodzi tu o calodniowe gledzenie na rozne tematy, mniej lub bardziej z historia zwiazane, ktoremu dano szumna nazwe "rencontre socrates/socrates meeting". to taka niby sesja naukowa z udzialem studentow historii, ktorzy do jass przyjechali z obcych stron i tych, ktorzy w ramach programu socrates-orgasmus na obczyznie byli lub byc planuja. oczywiscie clou-z-programu (nomen-omen) byl wasz ulubiony foma. tak, tak: wyglosilem referat na sesji naukowej. i bylem prawie jedyny, ktory to zrobil po angielsku, tak, zeby obecni tam i rumuni, i francuzi cos zrozumieli, bo przez bite piec godzin obie te grupy mowily tylko do siebie. prawie jedyny, bo towarzystwa dotrzymala mi rumunska kolezanka, ktora studiowala w holandii i wszystkie materialy do swojego referatu o psychologicznym podlozu kryzysu kubanskiego miala w jezyku angielskim.

bez spiecia sie nie obylo. bylo to spiecie polsko-rumunskie na tle judeofilsko-negacjonistycznym. juz spiesze z wyjasnieniami. otoz referat moj mial temat "spoleczenstwo i kultura zydow w jassach 1919-1941". uprzedzono mnie, ze na tej uczelni sa kregi nie bardzo chetne tematyce zydowskiej, wiec staralem sie jak moglem, by sady moje byly wywazone a slownictwo jednoznaczne i niekontrowersyjne. ale jednego slowa uniknac nie moglem. bylo to slowo 'holocaust'. i niestety, okazalo sie, ze uderzylem w stol, a nozyce sie odezwaly. na sali byl przedstawiciel rzeczonych kregow, skadinad bardzo mily chlopak. ten wszechrumun zadal mi pytanie, czy istnieja jakies dokumenty swiadczace o tym, ze w rumunii holocaust mial miejsce. odpowiedzialem, ze owszem, istnieja dokumenty i raporty komisji badawczych mowiace o tym, ze w latach wojny w samej rumunii i na terenach zajmowanych przez rumunska armie zginelo ok. 500 000 zydow.
- ale czy byl to holocaust? - niezmacony pytal dalej
wtedy mnie ponioslo.
- sluchaj, jak chcesz, nazywajmy to chocby " magic micky mouse very spooky horror show", ale ludzkosc wymyslila juz dwa termina na masowa, planowa eksterminacje setek tysiecy ludzi z powodu ich przynaleznosci do narodu zydowskiego, a sa to 'holocaust' i 'shoah'.
- jakie setki tysiecy! skad wziales setki tysiecy!?
- nie pamietam. ale zabojstwo zaczyna sie od jednego!

moderator przerwal dyskusje. na przerwie wymienilismy sie jeszcze kilkoma uprzejmymi zlosliwosciami. uslyszalem miedzy innymi pytanie, czy sprawa jedwabnego zostala wyjasniona i czy ci rumunscy zydzi nie gineli czasem w polsce. i jeszcze mala sugestie, cos o oku, drzazdze i belce. nie chcialo mi sie dyskutowac, wiec przeprosilem i powiedzialem, ze na przyszlosc bede uwazal na pamiec wielkiej rumunii. bo faktycznie, sprawa tu jest mniej-wiecej tak skomplikowana, przyjemna i ma podobny smaczek, jak sluchanie w polsce o historii "sasiadow" i o szmalcownikach, a moze nawet o "polskich obozach koncentracyjnych".


po paru dniach pojechalem do domu. a razem ze mna dwaj inni polscy studenci na goscinnych wystepach, teolodzy tomek i jarek. mial sie z nami zabrac do ojczyzny lektor polszczyzny, ale sie rozmyslil w ostatniej chwili, tak wiec nie mialem niewatpliwej przyjemnosci poznac tej tajemniczej osobistosci. mialem zatem watpliwa przyjemnosc oddawania biletu na maxi-taxi, ktory dla niego zakupilem. po raz pierwszy w zyciu zrobilem karczemna awanture po rumunsku. i to strasznie zapracowanej panience z okienka, ktora jednoczesnie rozmawiala przez okienko ze mna, przez komorke z szefem, przez telefon z klientem, a jeszcze innemu podroznemu wypisywala bilet. wielowatkowosc miala lepsza, niz "ogniem i koltem" oraz "windows vs. linux" razem do kupy wziete.
przed odjazdem zaopatrzylem sie w spora ilosc gazet. pani kioskowa patrzyla na mnie jak na ostatniego debila albo szpiega. bo wyobrazcie sobie: obcokrajowiec (to slychac) nerwowo i pospiesznie wybiera szesc roznych czasopism, od narodowych do czerwonych, zwija je, placi i ucieka.

kurier z suczawy zabral nas trzech do czerniowiec za jedyne siedem dolca od lebka, nawet nie czekajac, az zbierze sie komplet. oczywiscie rozmowe zahaczyl o tanie sprzedajne dziewczyny w przydroznych przybytkach, tyle ze tym razem nabrala dodatkowego smaczku, bo gosc nie wiedzial, ze wiezie dwu przyszlych duchownych. nastala niezreczna cisza, wlaczyl wiec radio z niesmiertelnymi rosyjskimi przebojami o milosci i prokreacji.
smak i zapach owocow poludniowych poczulismy juz przed granica ukrainska. gdy zatrzymalismy sie przed szlabanem - furtka na "miedze", podbiegl do nas facet w pomaranczowej czapce i zapytal po ukrainsku, czy mu przewieziemy kozuchy. przetlumaczylem kierowcy (nie wszyscy obywatele ukrainskiej bukowiny mowia po ukrainsku, niektorzy tylko po rumunsku) i wyjasnilem chlopakom. zgodzili sie. mielismy je oddac zaraz za granica dziewczynie ubranej na pomaranczowo, a za przysluge dostac po dolcu od sztuki. tak sobie przypomnialem obrazki z telewizji i pomyslalem, ze rozpoznanie tej dziewczyny moze byc dosc trudne - w telewizji wszystkie byly na pomaranczowo...
wbilismy sie w te kurtki, dokonalismy aktu przemytu, kierownik zainkasowal naleznosc, pojechalismy.

w czerniowcach mielismy sporo czasu na pokrzepienie ciala horylka i jajesznia w bufecie awtowakzala, a nawet pielmienymi, cieburekiem i czajem w bufecie wakzala wlasciwego. tam nawiazalismy przelotna znajomosc z rodakiem, ktory serwisuje na dzikich polach sztuczne lodowiska. facet byl tak zamotany od zmeczenia i przepicia, ze nie bardzo juz wiedzial, jak sie nazywa. ale mial bilet na pociag i wiedzial, kiedy on odjezdza, wiec nie bralismy go pod opieke. mial juz opiekuna w postaci mlodego ukrainca, ktory wygladal jakby mial zaraz pojechac 19.15 do rygi. rodak jechal z reszta pozniejszym pociagiem, ta slawna "strzala pokucia", ktora 300 km robi w dwanascie godzin.

nasz pociag, z czerniowiec przez lwow do moskwy, ruszyl planowo o dwudziestej z minutami przy dzwiekach marsza, naleznego kazdemu pociagowi do stolicy kraju rad, w imie slusznych, radzieckich zasad. a moze ten marsz nalezal sie innemu... moskwa - czerniuszki wtaczal sie w tej samej chwili na platforme.

napotkany w pociagu lwowianin zaprowadzil nas, gdy przybylismy o trzeciej nad ranem, do platnej (pol hrywni od twarzy) poczekalni. potem poszedlem z nim na przystanki autobusowe, by zorientowac sie, kiedy bedziemy mogli dostac sie do szegini. gdy wracalismy na dworzec, by oznajmic hiobowe wiesci chlopakom (do szostej nie ma nic), moj cicerone potknal sie lekko na schodach. natychmiast pojawilo sie wokol nas szesciu mundurowych, krzyczacych na niego, ze niby demoluje schody. jeden uderzyl go plaska reka w twarz, a drugi uderzeniem w przegub wytracil papierosa z dloni z krzykiem "z wladza rozmawiasz, swolocz!" popelnilem blad, nie oddalajac sie wystarczajaco pospiesznie, wiec jeden pies dopieprzyl sie i do mnie:
- dokumenty do kontroli - warknal. poczulem sie jak bohater "stu szescdziesieciu dziewieciu mgnien babiego lata", czy ile tych por roku tam bylo. podalem mu paszport.
- czemu rozrabiasz na dworcu!? - tu mnie zaskoczyl
- ja nie rozrabiam, ja tylko... - tlumaczylem sie, jak z tego, ze nie jestem wielbladem.
- co tylko!? co tylko!? pijany jestes! - zaszczekal mnie do szczetu. - po czorta przyjezdzasz do ukrainy!? zeby wodke pic i rozrabiac?
- ja nie pilem. ja nic nie rozumiem...
- jak nie rozumiesz, to sprowadzimy tlumacza i zaplacisz sto baksow. juz dzwonie po radiowoz. - podniosl do ust lolkitolki na sto procent pozyczone od dziecka, ale ja juz bylem zestrachany i gotowy do wspolpracy, wiec duzo nie bylo mi trzeba. ale zeby zyskac na... nie wiem czym, wyjalem z kieszeni inhalator i zasymulowalem piekny atak astmy. wprowadzilem zamieszanie w szeregach panow-wladza, ktorzy zaczeli sie dopytywac, co to takiego. wytlumaczylem i zyskalem wspolczucie. chyba im sie glupio zrobilo, bo moj pies oddal mi paszport i zaczal uspokajac. w koncu zapytal, ile mam przy sobie pieniedzy. powiedzialem, ze grosze, troche lei i pare zlotych na autobus. powiedzial, zebym z nim poszedl. podeszlismy do kantoru, ten ustawil sie pare krokow obok i wykonal reka gest zapraszajacy do okienka. zapytalem, ale nie skupowali ani lei, ani peelenow. pies zaprowadzil mnie do innego "obomienia waljiuty". tez lei nie chcieli, ale zamienili mi dziesiec zeta. wysypalem panu wladza na reke te garsc salaty, ktora dostalem w zamian i obrocilem sie bez slowa.
- zaraz, zaraz. dla naczelnika jeszcze trzeba. - upomnial sie judasz jeden
- ale ja juz nie mam wiecej!.. - rozlozylem rece i dodalem w myslach "...zebraku w d... dziegciem smarowany"
- to z kim tu jestes!?
- z nikim nie jestem.
- gdzie twoj bagaz?
- pilnuja polacy, studenci, w pociagu poznalem... - "ze tez takie lgarstwa na egzaminach mi nie wychodza tak plynnie" - pomyslalem
- to co masz w bagazu? - wladza zebral dalej.
- nic... ciuchy... prezenty mamie wioze... - probowalem go wziac na wspomnienia z dziecinstwa
- co za prezenty? alkohol? - to widac tyle z dziecinstwa zapamietal...
- no mam jedno wino... - z prawda zgadzalo sie to tylko w jednej piatej.
- naczelnik wino lubi! - kaprawe oczeta mu sie zaswiecily.
no i musialem jeszcze wyskoczyc z (:przerwa na reklame) "grasa de cotnari" 1999, dobrego, taniego, bialego wina deserowego, nieco "damskiego" w guscie, do nabycia w cenie ok. 99 900 lei w sieci billa. kupuj tylko w rumunskich sklepach:)
stal przed poczekalnia. wynioslem mu butelke owinieta w pomaranczowa reklamowke. zwlekal z przyjeciem, bojac sie, ze zostanie zauwazony. pokazal, by isc za nim. wzial wino w dopiero w przejsciu podziemnym, kolo zamknietych kibli. spojrzal mi gleboko w oczy i powiedzial glosem glebokim jak otchlan sracza narciarskiego:
- ty z kijowa wracasz. - i zmruzyl kaprawe oczka - z protestow...
juz go mialem gdzies, bo w tym momencie przesadzil.
- taaa... z kijowa pociagiem z czerniowiec - usmiechnalem sie zlosliwie
- jak sie nazywasz?
- tomasz. foma andriejewicz.
- ja cie bede mial na oku, foma andriejewicz. ty pomaranczowy.

ciag dalszy nastapi.

tymczasem oglaszam konkurs: prosze wymienic wszystkie tytuly filmow, ksiazek, piosenek itp ktorych w formie przekazu podprogowego, w postaci przekreconej, znieksztalconej lub spastiszowanej uzylem w tym odcinku.
nagrode glowna sponsoruje siec billa;) nagrody pocieszenia: ladne, oryginalne, rumunistanskie pocztowki z autografem fomy andriejewicza. nagrody otrzymacie (badz nie) dzieki tworczej wspolpracy poczty polskiej i posta romana. odpowiedzi mailem:
a b r a h a m @ w p . p l do 3 lutego 2005.
 
wtorek, stycznia 11, 2005
  w zyciu nie chcialbym zapomniec
wzroku bosej wariatki w chustce i brunatnym prochowcu tulaca i kolyszaca kundla na srodku chodnika przy bulwarze karola i.

szeptu opatulonego w piec szalikow chlopczyka z damska torebka na szyi, patrzacego na mnie wielkimi, wystraszonymi, ciemnymi oczyma
-ce vrei? - pytam - czego chcesz?
-bani... - pieniedzy...

skowytu psa potraconego przez samochod w noc sylwestrowa, ktory otumaniony kreci sie jak bak na srodku jezdni, a samochody i przechodnie przystaja...

natretnego chlopaka usilujacego sprzedac mi peczek zielska - zaleznie od pory roku - bazylii, wrzosow, czy przebisniegow, potrafiacego z cierpliwoscia swietego nie reagowac na moje "spadaj", bo jest szansa, ze jednak kupie.

psa, ktoremu zatrzaskujaca sie zwrotnica uciela lape, a teraz skacze tak na trzech i dalej szuka czegos przy torach.

pulchnej blad dziwki ubranej na rozowo, ktora klient, czy alfons przyprowadzil do baru, w ktorym siedzalem ze znajomymi, a zwlaszcza jej obrazonej miny, gdy rozrechotalismy na widok jej jednoczesnego podrzucania cyckami i krecenia tylkiem, gdy szla w tych swoich niebosieznych rozowych szpilkach.

dwu szczeniakow meznie oszczekujacych sie przy najpelniejszym koszu na smieci na peronie 2 a jasskiego dworca, gdy w podlizu przebiegaja inne psy.

chlopaka z niesamowitym glosem, ktry fantastycznie spiewal koledy w pociagu. tak dobrze, ze dostal ode mnie pare groszy. a potem zostal pobity przez swojego starszego brata, wyrostka w niebieskim dresie i z piecioma sygnetami na brudnych rekach.

trzech dziewczynek chodzacych same po koledzie, z ktorych najstarsza nie miala chyba szesciu lat. i pyta sie, czy to prawdziwe pieniadze, gdy dalem im polska dwuzlotowke do zabawy.

i jeszcze mlodej cyganki ucierajacej nosa synkowi kwiecista, faldzista, bardzo jaskrawa spodnica.

i wielu, wielu innych rzeczy - zamiatanej pod nowobogacki dywan rumunskiej codziennosci.
 
niedziela, stycznia 09, 2005
  herr gott mieszka w braszowie
krotko po przyjezdzie do jass wyjechalem do braszowa. na koncert. moje francuskie damskie towarzystwo wywachalo gdzies, ze w braszowie ma sie odbyc koncert znanej w pewnych kregach portugalskiej spiewaczki fado, niejakiej misii. sandrine stwierdzila, ze jesli nie pojade z nimi, zaprzestanie zmywania naczyn. nie moglem ryzykowac. zgodzilem sie.

poszlismy jeszcze na proszona kolacje, z ktorej wrocilem okolo dziesiatej. gdy probowalem otworzyc drzwi, cos mi nie szlo. upewnilem sie jeszcze, czy otwieram wlasciwe drzwi i sprobowalem jeszcze raz. jeden zamek otwieral sie, drugi mial cos przeciwko mojemu kluczowi. zadzwonilem do sandrine, ktora planowala przyjsc o czwartej nad ranem, krotko przed odjazdem pociagu do braszowa. przyszla, sprobowala i... nic. zamek obrazil sie takze na nia. a bylo juz po jedenastej.
poszlismy do kawiarenki internetowej, by znalezc numer telefonu do jakiegos slusarza. okazuje sie, ze w jassach albo nie ma slusarzy, albo nie maja oni telefonow. operator kawiarenki powiedzial, ze nawet, gdy znalezlibysmy jakiegos, to raczej nie zgodzilby sie na interwencje, bo ludzie tu pracuja w normalnych godzinach. to co zrobic? trzeba wywazyc drzwi.

w klatce stalo dwu typow spod ciemnej gwiazdy, ktorych zwykle wieczorami tam sie widuje. zajmuja sie oni glownie paleniem papierosow, uprzejmym odpowiadaniem na pozdrowienia i otwieraniem ciezkich drzwi od klatki przed sandrine. stwierdzilismy, ze ta ich gwiazda jest wystarczajaco ciemna, zeby wiedzieli, jak sie z takimi opornymi zamkami rozprawiac. poza tym sandrine wystawila im dobre referencje na temat techniki otwierania bramy.
poproszeni o pomoc troche krecili nosami, ze niby nie chca robic skandalu, bo nasi sasiedzi ich znaja i nie bardzo lubia, ze teraz sa troche pijani, ale sie zgodzili. jeden z nich fachowym wzrokiem obrzucil feralny zamek, wlozyl klucz, pokrecil i wystawil diagnoze: zepsuty i nic sie nie da zrobic. trza drzwi wywazyc. jeszcze raz trzeba bylo ich poprosic o pomoc, jeszcze raz nie chcieli robic skandalu. ale w koncu jeden dal sie ublagac. ostro zabral sie do rzeczy, ale efekt byl mierny. pomogl mu drugi. juz lepiej. nie moglem tak stac i patrzec. wywalilem w drzwi porzadnego kopniaka, zawirowal swiat, podloga upadla mi na plecy. ale gdy wstalem, sam nie wierzylem wlasnym oczom: drzwi staly otworem. tyle, ze nie moje: sasiada. a w drzwiach stal sasiad w pizamie i zaspanym, pytajacym wzrokiem patrzyl sie na nasza gromadke. zapytalem, czy ma lom. nie mial. uspokoilem go i poslalem go z powrotem do lozka, a chlopaki dwoma uderzeniami szerokich barow dokonali komisyjnego otwarcia drzwi. ladnie im podziekowalismy, zaproponowalismy jakas kase, ale nie chcieli, polecili sie jeszcze na przyszlosc wzgledem montowania zamka.

w pociagu do braszowa zajelismy w czworo caly przedzial, ale mimo to nie bylo wygodnie. na ceratowych lawach nie da sie ani siedziec, ani lezec, ani nawet stac. ale jakos przemeczylismy te osiem godzin. na dworcu w braszowie obskoczyl nas od razu tuzin naganiaczy-poliglotow, rzekomych wlascicieli rzekomo jedynych pensjonatow w miescie i rzekomych taksowkarzy: "do bran, jedziecie do bran, drakula, zamek drakuli, tasmanski, transylwanski diabel z transylwanii?" poslalismy ich wszystkich do wszyskich diablow i zadzwonilismy do znajomego naszego znajomego, takze studenta z rodziny erasmusa, rodem z hiszpanii, ktory mial nam zapewnic nocleg. chlopak mial dla nas czas dopiero wieczorem, poszlismy zatem na przystanek autobusowy, jeszcze raz poslalismy taksowkarzy (nie jedzcie autobusem, to niebezpiecznie, zlodzieje kieszonkowcy rozbojnicy gwalciciele) do diabla transylwanskiego i pojechalismy do centrum celem zabijania czasu.

w braszowie bylem juz kilka lat temu, ale tym razem odnioslem inne wrazenie, niz poprzednio. wiele sie od mojej ostatniej wizyty zmienilo - wiele budynkow odrestaurowano, pojawilo sie wiele kolorowych witryn sklepowych i "miejskich" knajp. miasto nabralo bardzo zachodniego, ale i turystycznego charakteru. do tego bylo juz wystrojone na swieta, a wokol ratusza odbywal sie weihnachtsmarkt. - slowo daje, jestem w niemczech - przeszlo mi przez glowe.

od razu poszlismy do "czarnego kosciola", bo jest strasznie wczesnie zamykany. nagle polano mi miod na uszy:
- eintrittskarten bitte! - glosem przyjemnym jak skrzypienie drzwi i nerwowym stukaniem w szybke przywitala nas stara pudernica w kiosku stojacym w przedsionku. az cieplo na sercu mi sie zrobilo, bo poczulem sie jak w pociagu frankfurt oder - berlin zoo.
- chetnie bysmy je nabyli, ale gdzie? - odpowiedzialem w pieknym jezyku poetow i filozofow
- u mnie! - prukwa znow zaskrzeczala
- niech bedzie pani tak mila i sprzeda nam cztery bilety dla studentow - usilowalem przy tym nie parsknac smiechem
- sechzig tausend! - zabrzmialo jak szczekniecie owczarka niemieckiego
- z wielka przyjemnoscia. dziekujemy i zyczymy milego dnia.
zwiedla pigwa bez slowa zatrzasnela okienko. tak zakonczylo sie moje pierwsze spotkanie z sasami w siedmiogrodzie.
weszlismy do wielkiego jak obszar osadnictwa niemieckiego, ciemnego jak srednie wieki i zimnego jak protestanckie wychowanie, gotyckiego kosciola. trzesac sie z zimna pokrecilismy sie po tym gmaszysku, ogladajac wywieszona na bocznych lawkach kolekcje tureckich i perskich dywanikow modlitewnych oraz slady po pociskach wystrzelonych w grudniu 1989, na jednej z kolumn. ale dlugo w tej lodowce nie dalo sie wytrzymac, musielismy wyjsc i sie zagrzac.

wiadomo, ze najlepiej w takich sytuacjach pomaga grzane wino. ja mialem ochote zrobic to, co zrobilby na moim miejscu kazdy facet, to znaczy poszedlbym do pierwszego lolalu i poprosil o kubek grzanego wina. ale tu sytuacja byla bardziej skomplikowana, bo bylem z trzema francuzicami. one musialy lokal najpierw w y b r a c !
poza tym jedna z nich miala w planach zakup butow, a druga zakup plyt z muzyka rumunska, tak wiec wykonalismy slalom po wszystkich sklepach obuwniczych i muzycznych na najbardziej turystycznej ulicy, a nie bylo ich malo. w koncu udalo mi sie je wciagnac do jakiejs bocznej uliczki, gdzie sklepow nie bylo, byl za to bardzo mily, lekko kiczowaty w wystroju bar. od razu rzucilo sie w oczy, ze ceny sa prawie dwa razy wyzsze, niz w jassach. wypilismy to wino i ruszylismy szukac jakiegos zakladu gastronomicznego. tym razem objalem dowodztwo i juz po pieciu minutach znalazlem lokal z nalesnikami.

- ja tam nie wejde - oswiadczyla sandrine - patrz, jak sie to nazywa - z obrzydzeniem wskazala mi szyld z dumnym napisem "cafe la republique". znany mi jest stosunek mojej francuskiej wspollokatorki do symboli patriotycznych (ona nawet wysypki dostaje na dzwiek "marsylianki"), ale tu dziewczyna przesadzila.
- to zostan na zewnatrz. jestem glodny i marzne.
nie zostala. nalesniki bylyby pyszne, a grzanec moze nie tanszy, ale na pewno lepszy, niz w poprzednim lokalu. tylko wystroj w stylu "paryskie swieta w rumunskiej wyobrazni" i muzyka - amerykanskie pop-koledy troche przeszkadzaly.

zadzwonil nasz hiszpanski znajomy znajomego, zapytal, gdzie jestesmy i po dziesieciu minutach juz u nas byl. razem ze sliczna i mila francuska. zaczalem zalowac, ze nie studiuje w braszowie. zaprowadzili nas do jej mieszkania, polozonego z samym centrum miasta, a mimo to cichego, bo na wzgorzu. zaklalem, ze wybralem jassy, zamiast braszowa. dostalismy klucze i cale mieszkanie do swojej dyspozycji, sliczna i mila francuska poszla nocowac do naszego hiszpanskiego znajomego. bo to jego dziewczyna byla. jeszcze raz zaklalem szpetnie.

bilety na koncert byly dosc drogie, jak na rumunskie warunki, ale mimo to publicznosc dopisala. artystka misia wyszla na scene z polgodzinnym opoznieniem, zapytala w jakim jezyku ma z publicznoscia rozmawiac, po francusku, czy angielsku. publicznosc nie mogla sie zdecydowac (mlodzi - ingliiiisz, starzy - frrrrrouseee) , wiec misia zdecydowala sama i po francusku wytlumaczyla, ze byla z zespolem na zakupach, kupowali nowe ciuchy, bo bagaze im linie lotnicze posialy. i zaczela spiewac. ale jak! jak aniol! z diabelska ekspresja w glosie! z tym ze to anielskie spiewanie troche mnie zaczelo po dwudziestu minutach meczyc, bo jakos jedna piosenka do drugiej podobna... natomiast rumunskiej publicznosci podobalo sie i to bardzo, bo mnie miedzy piosenkami oklaskami budzili. a na koncu oczywiscie zgotowali spiewaczce owacje na stojaco.

po koncercie znow wybralismy sie na poszukiwanie czegos taniego do zjedzenia, co nie bylo by nalesnikami z la republiqe, ani plastykiem z macdonalda. pozostal jakis fastfood. ale wyboru juz nie bylo. zamowismy costam-z-frytkami i czekalismy w halasie muzyki rabanej, czyli umc-umc. jak w dyskotece w latach dziewiecdziesiatych. szybciutko wcielismy te psia karme, ktora nam podano, w moim wypadku byly to konczyny kurczaka, ktorego zycia pozbawiono jeszcze chyba za czasow dzielnego decebala, pogromcy wrazych rzymian.

znow spotkalismy naszych gospodarzy, tym razem przypadkiem. zabrali nas do jakiejs strasznie zatloczonej i halasliwej knajpy w kamienicy na starowce. na starym miescie znajduje sie mnostwo mniej, lub bardziej gustownych lokali, ale ten, wedlug naszych gospodarzy, mial byc najmniej zatloczony i halasliwy. i podobno byl jednym z tanszych, choc ceny byly dokladnie dwa razy wyzsze, niz w podobnych klubach jasskich. dlugo nie dalo sie posiedziec, bo ta rumunska plaga w postaci muzyki typu "mlotem w leb" uniemozliwiala jakalkolwiek wymiane zdan. slowo daje, w niewielu knajpach w rumunii, ktore odwiedzilem, da sie spokojnie porozmawiac i wypic wiecej niz dwa piwa, nie ryzykujac utraty sluchu. ucieklismy spac.

nastepnego dnia wstalismy wczesnym popoludniem i wybralismy sie na spacer do podmiejskiej dzielnicy schei, za dobrych, saskich czasow zamieszkanej przez rumunow, ktorym nie wolno bylo osiedlac sie w obrebie murow miejskich. to bardzo urokliwe miejsce: malutkie domki przy kretych i stromych uliczkach, ustawione jakby jedne na drugich, wypelniajace doline az do granicy lasu. a z granicy lasu - fantastyczny widok na stare miasto i przedmiescia. znalezlismy tam na zboczu, krzyz ustawiony przez legionistow sw. michala archaniola - faszyzujacy ruch odrodzenia narodowego z lat dwudziestych, do ktorego nalezeli nawet mlodzi cioran i eliade.
wracajac wstapilismy do kosciola, ktory stanowczo wygladal mi na katolicki, albo co najmniej protestancki. strzeliste wieze, smukla sylwetka nie budzily watpliwosci. jednakze wewnatrz okazalo sie, ze to cerkiew i to od zawsze, sobor sw. mikolaja.

minelismy domek mieszczacy zaklad pogrzebowy (dla emerytow dziesiec procent rabatu) i przez imponujaca brame miejska weszlismy do starowki. polazilismy jeszcze po labiryncie niemieckich uliczek. przy jednej z nich, nie szerszej niz na trzy metry, stoi pomalowana na czerwono kamieniczka. na drzwiach wisi wizytowka pana boga. "herr johann gott". gdyby wiec ktos sie pytal, gdzie mieszka pan bog - odpowiedzcie mu, ze w braszowie. z reszta nie ma sie co dziwic. to bardzo ladne miejsce.
 
piątek, stycznia 07, 2005
  jak wyjechac z kiszyniowa
po ponad jednomiesiecznym trzymaniu was w napieciu zdradze w koncu, co takiego zjadlem na kolacje w kiszyniowie. nie byla to ani mamalyga z bryndza, ani ciorba de burta, ani tez wolowina z rusztu. jedyna restauracja, jaka udalo mi sie znalezc w centrum stolicy republiki moldowy byla pizzeria w stylu amerykanskim, podano mi tam lasagne z miesem wolowym, odgrzewana w mikrofali. to z reszta nie bylo takie pewne, bo mlody kelner, przed przyjeciem mojego zamówienia jeszcze sie upewnil, krzyczac przez cala sale w kierunku kuchni: „grisza, bif jest’ !?!”. a potem zaproponowal jakies pyszne piwo, z lekkim miodowym posmakiem, którego nazwy niestety nie zapamietalem. klientela mówila raczej po rosyjsku, ubrana byla straszliwie szykownie, ze az troche glupio mi bylo siedziec tam w powycieranych spodniach wojskowych i wyswiechtanym goreteksie. ci, którzy akurat nie rozmawiali po rosyjsku, bawili sie blyszczacymi i mrugajacymi telefonami komórkowymi (na wszelki wypadek nie wyciagalem swojego badziewka), albo stali na zewnatrz i palili papierosy parliament (szczyt mody, kosztuja jedno euro, czyli duzo wiecej niz marlboro i maja filter z tekturki - smierdza tak samo). oczywiscie mimo minus dziesieciu stopni na zewnatrz kurtki wszyscy mieli szeroko rozpiete, by wyeksponowac biel welnianych sweterków i zlota bizuterie.
pózniej powlóczylem sie po wyludnionym centrum. popatrzylem sobie na posowiecki monumentalizm powojenny i rumunski prowincjonalizm przedwojenny. i tak sobie przypomnialem rozmowe ze studiujacym ze mna kiszynowianinem:
- a jassy podobaja ci sie? – zapytalem idac z nim na bezskuteczne poszukiwanie jakiegos klubu otwartego we wtorek
- ladne miasto – odpowiedzial, ale raczej bez przekonania – duzo zieleni, architektura ladna...
- a kiszyniów ladniejszy?
- konieszno, eto stolica! tam zywiotsja, a nie kak zdies’...

niezla stolica. przygladnalem sie jej troche dokladniej jeszcze nastepnego dnia rano. wymeldowalem sie z hotelu, w którym jako hotel sluza tylko dwa pietra, pozostale dwa sa wynajete dentystom, ginekologom, biurom podrózy, oraz adwokatom i innej holocie. przebrnalem przez wszechogarniajace targowisko, gdzie sprzedaje sie wszystko i dotarlem do jakiejs zaciemnionej i wyziebionej kawiarni. podszedlem do szykwasu. poczekalem dobre kilka minut, bo pani zza lady zajeta byla rozmowa ze znajoma. przerwalem im znaczacym chrzaknieciem, czym chyba pania zza lady obrazilem, bo kazala mi usiasc i czekac. zamówilem kawe, ale chyba nie uslyszala, bo musialem zamówienie powtórzyc. poprosilem jeszcze o kapusniaka (o, i jeszcze to tutaj poprosze), czym spowodowalem, ze kelnerka stala sie chyba moim najzacieklejszym wrogiem, bo to „to tutaj” ma swoja dumna nazwe, której osmielilem sie nie wymienic. na pewno naplula mi za to do kawy.

pokrzepiony wywarem z cykorii i zboza o smaku omalze kawianym zarzucilem plecak i poczlapalem po niegdysiejszych przedmiesciach stolicy basarabii. wygladaja jak na starych fotografiach: chylace sie chalupki, sklepiki oferujace szwarc, mydlo i powidlo, bloto wszedzie, wilgoc wszedzie, na budynku warsztatów jakiejs zawodówki tablica po rusku i jezykiem rumunskim pisanym cyrylica przypominajaca, ze w tym budynku byla szkola, do której uczeszczal jakis mlody komsomolec o rumunskim nazwisku. tylko wielka synagoga nie wyglada juz jak synagoga, bo zostala z niej romantyczna ruina.
- prosze mi powiedziec, co to za budynek byl? – zapytalem jakiegos chlopka-roztropka w futrzanej czapie, cmiacego papierosa bez filtra na podwórku obok.
- a to laznia miejska byla. ale sie rozsypala. – odpowiedzial patrzac w dal i pokiwal glowa. – wszystko sie sypie – dodal strzepujac popiól z papierosa.
nie wdajac sie w dalsze dyskusje poszedlem dalej.

pora byla isc na dworzec autobusowy. gdy tam dotarlem, sprawdzilem jeszcze tablice odjazdów i zaczalem rozpytywac, gdzie w tym burdelu moze stac mój autobus, bo tu na kazdym stanowisku staly po trzy. a miedzy nimi stragany. okazalo sie, ze owszem, autobus z jass przyjezdza na ten dworzec, ale do jass i w innych kierunkach zagranicznych wyjezdza z dworca poludniowego. i trzeba bylo wziac maxi-taxi, bodajze 15 i jechac. atmosfera troche mi sie zagescila, bo zostal mi tylko kwadrans, ale znalazlem busik, a busik ruszyl. i poczal zmudnie przeciskac sie miedy straganami, miedzy autami zaparkowanymi w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i miedzy ludzmi, przeciskajacymi sie miedzy tym wszystkim. ale w koncu przecisnal sie i pooooszedl! szkoda, ze panstwo tego nie widzieli! on nie jechal, on lecial, z arogancja geniusza lekcewazac znaki drogowe, przepisy i strach przed smiercia. z predkoscia wiatru przemknelismy przez miasto, zdazylem tylko w pedzie zobaczyc socklasycystyczny portal stadionu i czerwone swiatla na skrzyzowaniach...
na „juznyj wakzal” wjechal z pelna predkoscia, osadzil maszyne w miejscu, jak kawalerzysta rumaka. wysiadlem i na trzesacych sie nogach dobieglem do jedynego stojacego tam autobusu w kolorze zabloconym. okazalo sie, ze na piec sekund przed odjazdem.

razem ze mna jechalo kilkoro moldawskich studentow wiozacych w niesmiertelnych torbach sloiki z zapasami. nikt do nikogo sie nie odzywal.
tylko na rumunskiej granicy policjant zdziwil sie oczywiscie, ze mowie po rumunsku, a gdy wyjasnilem, ze tu studiuje, zadal mi glupie pytanie, czy wyrobilem sobie pozwolenie na pobyt. ja mu jeszcze glupiej odpowiedzialem, ze nie mialem na to czasu. machnal reka i oddal mi paszport z pieczatka, po ktora tu jechalem.
 
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]