pisanie o rumunistanie
wtorek, listopada 30, 2004
  z kiszyniowa dla bloggera fomka k.
fomka odwiedza moldawie. pierwszym miastem w republice moldowy, ktore zaszczycil, jest stolica tego kraju, kiszyniow. miasto powitalo reportera chlodno.

po niewielkich klopotach na granicy znalazlem sie poza zasiegiem rumunskiej sieci komorkowej i radiowej. jestem wolny od obowiazku raportowania o wyborach, ale nie moge sie powstrzymac od uzywania standartow iar.

jest... ciekawie. kiszyniow to chyba najdziwniejsza stolica, jaka widzialem. to jedno wielkie targowisko, przez ktore przeciskaja sie przechodnie i samochody.
przez trzy godziny szukalem hotelu w odpowiedniej cenie. zlazilem pol miasta, odwiedzilem trzy. wszystkie byly albo pelne, albo drogie. w koncu znalazlem jeden dosc tani i to do tego w poblizu dworca autobusowego, na ktory przyjechalem.

a teraz szukam jakiejs restauracji. dalej laze po calym centrum, ale jakos niczego nie widze. slucham sobie za to ludzi. mowia albo po rumunsku z ruskim akcentem, albo po rusku z rumunskim. a jak sie ich cos zapytam po rumunsku, to odpowiadaja po rusku. i na odwrot. dziwne ludzie. i restauracji w miescie nie maja...
 
poniedziałek, listopada 29, 2004
  pomaranczowo
zmienilem layout, bo tamten jakos mi sie znudzil. a ten jest duzo wyrazniejszy i do tego ciut pomaranczowy, a to podobno modny kolor w tym sezonie. nawet sandrine kupila sobie pomaranczowe buty:)

nie bede pisal, jak mi sie pracuje w charakterze korespondenta zagranicznego, bo w wyborczej napisali, ze za pisanie na blogu o robocie mozna wyleciec. a mi sie podoba, chociaz zestresowany jestem jak nieboskie stworzenie. ale powoli przyzwyczajam sie. musze tylko przywyknac do czytania co najmniej dwu gazet dziennie i ogladania dziennikow tv. radio slucha za mnie sandrine. odbieramy tu radio france internationale, bo rumunia to czesc wielkiej frankofonicznej rodziny narodow.
tvn 24 czuje chyba do mnie miete, bo dzwoni co najmniej dwa razy dziennie, niby, zeby sie dowiedziec, co z wyborami. ale ma powazna konkurencje w postaci informacyjnej agencji radiowej, ktora dzwoni co najmniej cztery razy na dzien.

jesli ktos z was mnie slyszal w radiu, czy tv, niech bedzie tak mily i napisze, jak wychodzilo.

uciekam przed tymi telefonami i wyborami do kraju przeciekawego, republiki moldowy.
bede donosil, jak tam jest, bo w polsce to ludziska nawet nie bardzo wiedzo, gdzie to tam jezd.
 
sobota, listopada 27, 2004
  przekaz masowy
lans fomki nie zna granic. opanowuje on powoli wszystkie srodki masowego przekazu.
zaczelo sie od krociutkiego wywiadu dla anglojezycznej gazety uniwersyteckiej, w ktorym pytano mnie, jak mi sie podoba w rumunii i dlaczego akurat wybralem ten kraj. numer z moim wywiadem. nie bardzo pamietam, co odpowiedzialem, bo bylem lekko niewazki, kiedy mnie interwywoluwywano, bo to ta impreza z trzesieniem ziemi byla. gazety jeszcze nie mialem w rekach, ale mowia mi ludzie, ze mi sie tu podoba i w ogole same dobre rzeczy mowilem o rumunii. niech i tak bedzie.

dalej, w zeszlym tygodniu uznalem, ze przeczytalem wystarczajaca ilosc gazet i nasluchalem sie miejscowego radia do syta i postanowilem sie moimi cennymi informacjami podzielic. ciekawostka tygodnia sa wybory, wiec napisalem artykul przedstawiajacy glownych kandydatow, ich partie i kampanie wyborcze i rozeslalem go do wyborczej, rzeczki, papu i polskiego radia. wszyscy mnie olali z wyjatkiem informacyjnej agencji radiowej. mily pan kazal mi przygotowac zapowiedz radiowa na 40 sekund, dodal, ze nie ma czasu mnie tego uczyc, ale podal kilka regul, i dodal, ze jezeli opanuje je blyskawicznie, to iar jest gotow wspolpracowac. no to przygotowalem cos w rodzaju korespondencji, ze dwa razy poprawialem, ale lykneli i kazali nagrac na mp3 i wyslac. i chyba im sie spodobalo, bo pojdzie to do emisji w niedziele rano. sluchajcie zatem polskiego radia! polskie radio rulez! poza tym w niedziele mam byc na nasluchu i w gotowosci bojowej, bo beda dzwonic i pytac sie, jak ida wybory. z tej okazji w moim mieszkaniu pojawi sie pozyczony telewizor. ale na kase za te robote jak narazie nie mam co liczyc... moze, jak sie sprawdze.

jakby tego bylo malo, fomka pojawi sie w telewizji. rumunskiej telewizji, znaczy sie. rumunska telewizja progam pierwszy zazyczyla sobie reportarzu o cudzoziemcach w rumunii na swieto narodowe 1 grudnia. wydelegowala do tego mloda pania redaktur, absolwentke mojej renomowanej uczelni i kolezanke koordynatorki studentow z importu. poprosila ja o kontakty do zagranicznych studentow, ktorzy cos potrafia wydukac po rumunsku. no i tak zostalem poproszony do wspolpracy.
pani redaktur nie byla za bardzo przygotowana i pytala mnie, jak mi sie podoba w rumunii i dlaczego akurat wybralem ten kraj. jeeejku, jak ja bardzo chcialem ja zapytac, dlaczego oni wszyscy maja takie kompleksy! ale sie powstrzymalem i bredzilem cos o stereotypach na temat ich kraju, ciekawej historii i kulturze, milych ludziach i bla bla bla. a najlepsze jej pytanie brzmialo: czy podoba mi sie zima? kamerzyscie chyba spodobal sie moj sposob chodzenia, bo kazal mi defilowac przed kamera. filmowal wchodzenie na schody i schodzenie. a najbardziej glupio mi bylo, jak sobie zazyczyli mnie skamerowac w bibliotece wydzialowej. wpierniczyli sie z kamera do czytelni, gdzie jakas czterdziestka moich kolegow z historii pracowicie zakuwala i kazali mi udawac, ze sie ucze. obciach na cala bude. mieli jeszcze lepsze pomysly, na przylkad, zeby sfilmowac mnie na zajeciach, albo zeby wlezc mi do mieszkania i sfilmowac moj balagan, ale upieklo mi sie.

a teraz slucham francuskiego radia rfi, w ktorym jacys gadacze mowia o sytuacji na ukrainie i przy tej okazji obgaduja polske. jeden komentator mowi, ze wdalismy sie w niebezpieczna walke o wplywy na ukrainie z nie byle kim, bo z moskwa. i dodaje, ze jest szansa, ze w tej konkurencji zwyciezymy.
a osobiscie zyczy kwasniewskiemu, "znakomitemu znawcy geopolityki regionu" powodzenia w mediacjach
 
poniedziałek, listopada 22, 2004
  coraz bardziej w domu
oj, dawno nie pisalem, oj dawno... a wydazylo sie w tym czasie sporo, wydarzylo... a nie pisalem z tego wzgledu, ze wiekszosc mojego wolnego czasu spedzam w bibliotece i zbieram materialy do referatów. i stwierdzilem, ze jakkolwiek nie mowie jeszcze biegle po rumunsku, to rozumiem wlasciwie wszystko i czytajac obywam sie praktycznie bez slowników.

wybralem sie pewnego dnia na wieczorek kulturalny rosjan-lipowian, takiej malutkiej mniejszosci narodowej, która mamy i w polsce, tylko u nas nazywaja sie oni staroobrzedowcami. spóznilem sie troche i oszczedzilem sobie tym samym czesci wystepów taneczno-spiewaczych, a trafilem na najciekawsza czesc programu, czyli na bankiet. pogryzajac kielbase, pierogi i bliny pogadalem chwile z mlodym lipowianinem, który po rosyjsku zna tylko "na zdarowie". mówil, ze lipowian jest co prawda juz malutko, ale za to sa silni, zwarci i prezni, maja zwiazek mlodziezy, kursy rosyjskiego i, oczywiscie, cerkiew. tylko, ze coraz ich mniej, bo wbrew zyczeniom starszego pokolenia, mlodzi wybieraja sobie wspolmalzonków sposród rumunów...

pokazal mi swoja ulubiona knajpe. miesci sie ten przybytek w jakims podwórku, w podziemnym garazu, prawie wszyscy goscie sa ubrani na czarno i maja dlugie wlosy i sluchaja ciezkiego metalu. glówna atrakcja jest to, ze kazdy moze podejsc do komputera ustawionego na barze i puscic muzyke, jaka tylko zapragnie, pod warunkiem, ze jest to wlasnie ciezki, baaardzo ciezki metal. od razu polubilem to miejsce, bo muzyka, co prawda "niszowa", nie jest grana tak glosno, jak w innych rumunskich barach, napoje sa bardzo tanie, a goscie niezwykle otwarci i mili. i czasem tancza! przesmieszny widok, gdy trzech, czy czterech dlugopiórych staje na srodku knajpy i niezmordowanie wymachuje czuprynami, jak na koncercie.

a teraz uwaga! okazalo sie, ze nie jestem jedynym polakiem na tej uczelni! doniesiono mi, ze na roku przygotowawczym jest dwu innych. natychmiast ich zlokalizowalem i odwiedzilem. tomek i jarek to studenci teologii prawoslawnej, którzy zostali wyslani na studia magisterskie do rumunii. znaczy klerycy, ale calkiem normalni. duzo normalniejsi, niz znani mi klerycy katoliccy:) niesamowicie mi bylo przyjemnie w koncu z kims porozmawiac po polsku. chlopaki sa tu dopiero trzy tygodnie i jeszcze troche czuja sie zagubieni. pokazalem im kawalek miasta i wstepnie umówilem sie na polska kolacje w postaci pierogów.

do moich czterech przedmiotów doszedl mi piaty. na mojej uczelni otwarto bowiem nowy kierunek studiów magisterskich, "historie i kulture zydów", wiec nie moglem sie oprzec przed wybraniem choc jednego przedmiotu. wybralem zatem "historiografie zydowska". "sprzedam" tu na zaliczenie prace, ktora i tak mialem zamiar napisac, o zydowskiej spolecznosci i jej kulturze w jassach w latach 1923-1942. wlasnie dlatego przesiaduje tak w bibliotece.

ta biblioteka to niezmiernie ciekawy, pelen niespodzianek zaklad. korzystanie z niej przypomina uczesnictwo w jakiejs grze, której regul sie nie zna i trzeba je dopiero odgadywac. poczawszy od tego, ze studenci nie moga uzywac paradnych schodów, które sa na wprost wejscia, tylko ryzykujac zdrowie i zycie, musza wspinac sie kretymi i stromymi schodami "dla sluzby". katalog jest co prawda skomputeryzowany, ale nie calkiem i szlag moze trafic podczas poszukiwania. kazdy egzemplarz nawet tej samej ksiazki ma calkiem inny numer. biblioteka jest "centralna", zle wiekszosc zbiorów znajduje sie w filiach. obowiazuja jakies dziwne limity w wypozyczaniu ksiazek, takie jak ze mozna wziac najwyzej trzy, ale nie mozna wypozyczyc jednoczesnie dwu tomów. w czytelni za to nie mozna wziac wiecej niz pieciu tomów dziennie, co oznacza, ze nawet jak oddam, to co wzialem, to nie moge na to miejsce wziac czegos innego w tym dniu. a w ogóle to na zamówienie trzeba czekac nawet do dwu godzin. zgroza. i to tylko czesc tych dziwnych regul. widac strasznie jestem rozpieszczony na tej mojej niemieckiej uczelni z biblioteka o wolnym dostepie do zbiorów...
 
czwartek, listopada 11, 2004
  grenz-verkehrt czesc druga narodowy groch z kapusta
jadac z powrotem w strone granicy prawie nie rozmawialismy. kola wygladal na mocno zmeczonego. odebral telefon od znajomego z zaproszeniem na pol litra, ale odmowil. podglosnil radio, w ktorym leciala rosyjska muzyka, wylacznie rytmiczne i melodyjne piosenki o milosci. tylko, ze w odroznieniu od tego typu przebojow rumunskich, czy polskich, teksty traktowaly tylko o milosci szczesliwej, spelnionej, o tym, ze kolezanka wcale nie odbija kolezance narzeczonego, o tym, ze chlopak zakocha sie w dziewczynie ladnej i spokojnej, po czym sie z nia ozeni i beda miec dzieci, o udanych zwiazkach i... reprodukcji. jedna piosenka powstala chyba na zamowienie ruskiego rzadu, zaniepokojonego spadkiem przyrostu naturalnego. miala szybka, z lekka ludowa melodie i tekst wzywajacy do rozmnazania sie i zasiedlania rosji, bo w tym jej sila! powaznie, gdy to uslyszalem, zdebialem, a potem malo nie peklem ze smiechu!

zapytalem kole, czy czesto tak kursuje przez granice. okazalo sie, ze tylko dwa razy na miesiac, bo na tyle pozwala mu polroczna wiza za piecdziesiat dolarow. moglby wykupic taka za sto piecdziesiat, do wielokrotnego przekraczania granicy, tylko rzadko ma taka kase. na pytanie, ilu takich "taksowkarzy" jezdzi miedzy czerniowcami a suczawa, nie bardzo potrafil odpowiedziec. "a w ch... ich bude, tricat, sorok, nie znaju..."

zjechalismy z glownej drogi i wjechalismy do sennego, zamglonego miasteczka. gdzieniegdzie slychac bylo muzyke weselna. na glownym placu, pod postumentem bez pomnika i w poblizu parku, na lawkach siedziala mlodziez, popijajac i tepo patrzac sie na droge. nie widzialem pietrowych budynkow - za wyjatkiem magaznu handlowego i "ratusza". z dziurawej asfaltowej drogi zjechalismy na jeszcze bardziej dziurawa droge blotna, oswietlona jedynie swiatlem z okien domow. w koncu kola wjechal na podworko i zgasil silnik. bylismy na miejscu.

przywitalem sie z tatiana, zona koli i jego szwagrem, dwudziestoletnim dryblasem, ktory porozumiewal sie chyba tylko za pomoca mrukniec. wreczylem "goscince", ktore kupilem jeszcze w suczawie na wszelki wypadek. nie obylo sie bez rytualnych ceregieli ("a gdzie tam, a na co, a po co, nie trzeba bylo"), ale w koncu kawa i "babskie" wino zostaly przyjete. gospodarz oprowadzil mnie po obejsciu, pokazal gdzie jest nowowymurowany wychodek (z dwoma stanowiskami strzeleckimi, tylko wybierac - dziura, albo "narciarz") i wytlumaczyl, jak don bezpiecznie dojsc, co wcale nie bylo takie latwe ze wzgledu na bloto i gruz. lazienki wybudowac jeszcze nie zdazyl.
wreczono mi pantofle i pokazano, gdzie jest moj pokoj, po czym wprowadzono do pokoju gospodarzy i przedstawiono mlodszemu synkowi jako "dziadzie fome". pieciolatek patrzyl troche nieufnie na nowego "dziadzie", ktrorego jeszcze w zyciu nie widzial, ale "dziadzia foma" wreczyl paczke cukierkow i zostal niniejszym przyjety w poczet nieco dalszej rodziny. rozmowa szla troche ciezko, bo maksim mowil niewyraznie po ukrainsku, a ja po rosyjsku z polskim akcentem. w koncu udalo sie otworzyc cukierki, ktorych polowa zostala natychmiast pochlonieta, a druga polowa zachowana dla starszego brata, ktory juz spal.

tania wniosla wielka miche pielmienow z miesem, kola zadal sakramentalne pytanie: "sto gram budiesz?", po czym zasiedlismy do stolu. kola jesc nie chcial, a pic nie mogl, bo mial jeszcze gdzies jechac (zdaje sie, ze po te pania z granicy), wiec towarzystwa dotrzymal mi jego milczacy szwagier. przy akompaniamencie zachecen do nakladania na talerz i "niesciesniania sie" najadlem sie do syta i az nadto, po czym zajelismy sie ogladaniem telewizji. lecial wlasnie "wieczor wyborczy", przy czym na ekranie widac bylo prawie wylacznie premiera janykowycza. przelaczono kanal. to samo. przelaczono. pozostawiono. kanal studencki, ktory bardzo kiepsko odbieral. kabaret, bez jakichkolwiek zartow politycznych. stwierdzilem, ze pora isc spac.

rano kola zbudzil mnie przed osma, podano mi miske z woda i recznik, bym mogl sie opluskac, kazano mi zapakowac do plecaka trzy kilo jablek z ogrodu. zjedlismy sniadanie, wreczylem mu moje dolary i pojechalismy do miasta. po wczorajszej pogodzie nie bylo sladu - bukowinskiego krajobrazu nie dalo sie podziwiac z powodu gestej jak mleko mgly. miasto wygladalo w swietle dnia jak duza wies - nawet w samym centrum staly domki z ogrodkami, a przed kazdym plotem stala obowiazkowa laweczka.

w czerniowcach padalo. kola kupil na bazarze z badziewiem samochodowym olej w opakowaniu z niemieckimi napisami. pojechalismy do warsztatu. czekajac na majstrow, ogladalismy poustawiane rowniutko zachodnie, nowiutkie samochody.
- to mowisz, ze studiujesz w niemczech, tak?
- zgadza sie.
- to moglbys pomoc sprowadzic taka maszyne. znaczy wiesz, na ubezpieczenie. rozumiesz?
- nie bardzo... - udawalem glupka
- dogadujesz sie z niemcem i dajesz mu sztuke albo dwie dolcow. bierzesz samochod do naszej granicy i ktos go przerzuca, a ty zarabiasz sztuke. a niemiec zglasza kradziez i wyplacaja mu ubezpieczenie.
- tylko to trzeba by bylo z kims zaufanym zalatwic, zeby nie wystawil.
-jakby wystawil, toby potem do konca zycia mial klopoty z seksem. wiesz, nasi. z naszymi to albo uczciwie, albo wcale.
- pomysle. - ucialem rozmowe. jakos wolalbym tej sztuki w taki sposob nie zarobic.

przyjechali mechanicy: dwu mlodych chlopakow w jasnych spodniach, czarnych, szykownych skorzanych kurtkach i modnych kaszkietowkach. otworzyli zasmiecony jak nieszczescie garaz i kazali wjechac na kanal. nie przebierajac sie w zadne drelichy, czy fartuchy, jeden zaczal grzebac w silniku, a drugi zajal sie rozmowa o interesach z moim gospodarzem. przestalo padac. dogadalem sie z kola, ze spotkamy sie za dwie - trzy godziny na dworcu autobusowym i trolejbusem pojechalem do centrum. dojechalem do fary i zdazylem jeszcze na ostatnia msze - po ukrainsku. chcialem po niej pogadac z ksiedem, ale ten spieszyl sie, bo mial jeszcze odprawiac msze na cmentarzu - bylo wszystkich swietych. wlasciwie mialem ochote tez ten cmentarz zobaczyc, tylko nie zrozumialem nic z tego, jak mi tlumaczono droge.

pospacerowalem po uliczkach i zaulkach czerniowiec. na placu ratuszowym, pod pomnikiem tarasa szewczenki odbywal sie mityng wyborczy zwolennikow juszczenki. przypomnialo mi to mityngi niepodleglosciowe, jakie widzialem we lwowie w kilkanascie lat temu. mlody, ochrypniety czlowiek charczal od tuby, ktora to charczenie jeszcze zwielokrotniala, a jakies dwie setki innych mlodych ludzi skandowala nazwisko kandydata opozycji. w bocznych uliczkach inni mlodzi ludzie, w mundurach, leniwie przypatrzywali sie zgromadzonym, palac papierocy i luskajac pestki slonecznika.

gdy wrocilem na dworzec, kola juz kompletowal sklad pasazerow i upychal bagaze. nie bylo to latwe, bo jadaca z nami kobieta wiozla ze soba wielkie wory z gumowymi butami, dzieciecymi czapkami i czort wie czym jeszcze. niebawem ruszylismy w strone granicy. troche niepokoilem sie, czy nie bede musial wrocic do czerniowiec i zalatwiac wizy, bo ktos mnie nastraszyl, ze numery z przekraczaniem granicy nie zawsze wychodza, bo pobyt turystyczny jast mozliwy tylko raz na pol roku, ale wszystko poszlo gladko. tylko kola byl zly, bo musial przez ta babe z worami dac wieksza lapowke niz zwykle. i do tego druga, gdy go zatrzymala drogowka.

pozegnalismy sie w suczawie. na dworcu stal juz busik do jass, ale nie pojechalem nim. zarezerwowalem sobie tylko miejsce na ostatni kurs i poszedlem na cmentarz.

czy jedliscie kiedys i piliscie wodke na cmentarzu? ja nie, ale tam robili to wszyscy. rumuni nie pala takich niesamowitych ilosci zniczy na grobach, jak to robi sie u nas, tylko jedza i pija, a resztki rozdaja ubogim, ktorzy wrecz okupuja droge do cmentarza i jego brame. nazywa sie to pomana i ma sluzyc takze zmarlemu. oczywiscie modla sie takze, w czym pomaga im ksiadz, ktory sobie przy okazji pobiera ofiary. widzialem, ze ksiadz katolicki mial tam wyraznie wiecej roboty, a pop przez wieksza czesc czasu czekal na laweczce. przy czym panowala pelna kultura i szacunek dla innowiercow: gdy katolicy modlili sie z ksiedzem przy grobie, wszyscy przechodzacy prawoslawni przystawali, czekali, az ci skoncza, zegnali sie trzy razy krzyzem od prawego ramienia i dopiero wtedy szli dalej.

zatrzymalem sie przy nagrobku ozdobionym polskim orlem i napisem "boze zbaw polske". probowalem odczytac dalej: jan schischlik, kancelista sadowy, zm. 14 maja 1903 przezywszy lat 40. wtem obok mnie przystanal starszy, wysoki mezczyzna w brazowym plaszczu i kapeluszu. zagadnal po rumunsku:
- wie pan, co tam jest napisane?
- tak, to po polsku.
przeszedl na polski.
- pan polak?
- tak. pan tez?
- tak. stad, czy z polski? - ciagna dalej
- z polski, z galicji.
- a moj ojciec urodzil sie w rzeszowie. ale ja jestem obywatelem rumunskim.
- studiowalem w rzeszowie.
- a teraz gdzie pan studiuje?
- wlasciwie to w niemczech, ale teraz jestem na wymianie w jassach.
- und sprechen sie deutsch? - tu mnie zaskoczyl. przeskoczyl juz na trzeci jezyk w tak krotkiej rozmowie.
- oczywiscie.
- moge tez rozmawiac po niemiecku. a czytam wlasciwie lepiej po niemiecku, niz po polsku. nazywam sie franciszek skokan.
niestety, nie porozmawialismy dluzej, bo przy bramie czekala na niego corka. powiedzial tylko, zebym przyszedl do domu polskiego, kiedy nastepnym razem bede w suczawie.

pospacerowalem jeszcze chwile po cmentarzu i poczytalem napisy na nagrobkach.

na jednym: hier ruhen ottilie havelka, karl havelka, unsere tante helene touzinkievici, malcek waldemar

na innym: ludwig litwinkiewicz, geboren 5 august 1878 gestorben 20 november 1928
maria kos 1895 - 1953 anton litwinkiewicz 1903 - 1957 maria filomena kos 1905 - 1975 isabela litwinkiewicz 1901 - 1977 heinrich kos 1929 - 1993 litvinkievici radu mircea 1941 - 1999

groch z kapusta te nazwiska - bukowina...

wrocilem na dworzec. trzy godziny pozniej bylem juz w jassach.

w grudniu pojade pewnie do kiszyniowa, na basarabie. juz zalatwiam zaproszenie...
 
czwartek, listopada 04, 2004
  wpis blogowo-polityczny
za chwile zabieram sie do pisania dalszego ciagu opowiesci trans-granicznej "grenz-verkehrt".
zaznaczam, ze wszystko, co opisalem, wydazylo sie naprawde, nic nie zmyslam, a dialogi staram sie odtwarzac jak najdokladniej.
mam nadzieje, ze nie zanudzilem was do szczetu. prosze o komentarze. bedzie mi sie duzo lepiej pisalo znajac wasza opinie.
statystyki mi mowia, ze odwiedzin mam sporo, niektorzy nawet wracaja, tak jak pewien lukasz r., ktory w kurzu archiwow i zgielku stolicy oddaje sie badaniom naukowym w zydowskim instytucie historycznym...
albo justyna k., oddajaca sie zausznym studiom biologicznym, ktora byla taka fajna, ze komentarz po sobie ladny zostawila...
albo oczywiscie moj ulubiony ojczur, ktory na strone wchodzi srednio trzy razy dziennie, pierwszy raz zwykle ok 7.15 rano:)
albo kilka innych osob, ktorych jakos nie moge po hostach
chcilabym was, moi drodzy, mocno usciskac i podziekowac za odwiezdziny i zainteresowanie. wpadajcie jeszcze.

w rumunii jakis czas temu wystartowala dosc niemrawa kampania przed wyborami prezydenckimi, liczacych sie kandydatow jest trzech, przy czym kazdy lepsy od drugiego:
1. szef z lekka faszyzujacej partii 'wielka rumunia', byly nadworny poeta ceaucescu, niestrudzony populista i nacjonalista corneliu vadim tudor, ktory nie wystepuje na swych plakatac wyborczych (jest chyba za brzydki), zastepuje go emblemat partii - czarny orzel na zoltym tle

2. obecny premier, adrian nastase, czlowiek namaszczony przez obecnego prezydenta iona iliescu, postkomunista podkreslajacy w haslach wyborczych swoja kompetencje i deklarujacy wprowadzenie rumunii krokiem marszowym (wy-kle-ty po-wstan...)do europy

3. kandydat zastepczy koalicji liberalno-demokratycznej pod tytulem 'prawo i prawda', traian basescu. zastepczy, bo kandydat wlasciwy jest chory i sie nie nadaje. basescu troche sie ostatnio zblaznil, bo w mocno prawoslawnej i konserwatywnej rumunii wyskoczyl z haslem malzenstw dla gejow. troche przesadzil, bo w tym kraju za bycie pedalem idzie sie do wiezienia na piec lat, przynajmniej wedlug kodeksu. gosciu zapowiada ostra walke z korupcja. powodzenia.

czytam tu dwa dzienniki, liberalny "ziua" i demokratyczny "adevarul", ale zaden z nich nie jest tak na prawde obiektywny. "ziua" nalezy do koncernu naftowego "petrom", ktory z kolei sterowany jest przez koalicje rzadzoca, czyli bylych czerwonych. a "adevarul" o wyborach od kilku dni nie napisal nic. ciekawe, jak na najpopularniejszy dziennik kraju...
 
środa, listopada 03, 2004
  grenz - verkehrt - czesc pierwsza -druzba narodow
troche was potrzymalem w napieciu, ale okazalo sie, ze grafomania moja nie zna granic. poczulem przymus opisania wszystkiego, z najdrobniejszymi szczegolami. poza tym obiecywalem wiele, a glupio mi po zaanonsowaniu dania wielce wyszukanego podac mamalyge z bryndza. zapraszam wiec do stolu. mam nadzieje, ze gulasz sie udal.

jak fomka na bukowine sie wybieral

uwielbiam byc w drodze, choc nie cierpie w droge sie wybierac. pakowanie wywoluje u mnie mdlosci, a sprawdzanie rozkladu jazdy - biegunke. odwlekam wyjazd, jak dlugo moge, pakuje sie kwadrans przed wyjsciem z domu, a podroz planuje z bagazem na plecach, juz na dworcu. dokladnie tak bylo tez i tym razem. tyle, ze mialem wyruszyc z dwojgiem niemcow, philippem i manuela, ktorzy mieli sie odlaczyc w suczawie i pojechac "na klasztory", wiec wyjazd zaplanowalismy dokladnie, jak herrgott przykazal, na dziewiata rano. legendarnym, wschodnioeuropejskim srodkiem transportu, maxi-taxi do miejscowosci gura humorului.

wschodnioeuropejskie rozglizdziajstwo wyszlo jednak jak szydlo z worka - rano zbudzilismy sie, bagatelka, o trzy godziny za pózno, bo o dziesiatej. i to na nowy czas. zjedlismy spokojnie sniadanie, przy ktorym moi niemcy stwierdzili, ze nie ma sie co stresowac, ze klasztory bukowinskie to jeszcze zobacza i ze chetnie by zwiedzili jakies klasztory w jassach. sandrine tez nagle zapalala taka checia i wziela moich gosci pod swoja opieke.

ja tez sie bardzo nie stresowalem, wyjechalem o drugiej po poludniu, maxi-taxi do suczawy. przedtem zdazylem jeszcze zrobic rezerwacje, pojsc do kosciola jak porzadny katolik, a potem do sklepu, jak prawdziwy konsumista.

maxi-full-taxi

na busik nie czekalo duzo osob, ale balagan sie zrobil straszliwy, gdy przyszedl pan kierownik i zaczal sie na nas wydzierac. ze niby bagazy za duzo. bagaze oczywiscie sie wszystkie zmiescily pod tylnymi siedzeniami. potem przyszla kolej na wsiadanie. kierownik zorganizowal to jak sad ostateczny. najpierw ci z biletami. potem ci z rezerwacjami. potem ci do konca trasy. potem ci do falticeni. i tak caly busik sie zapelnil, a do dwu pozostalych, babci z tobolkiem i kobiety z kilkoma pudlami powiedzial cos w rodzaju "idzcie precz ode mnie, przekleci, w ogien wieczny", albo "poczekajcie na nastepny autobus". tyle ze nastal straszliwy placz i zgrzytanie zebow, wiec sie kierownik ulitowal i obie panie wcisnieto wraz z ich tobolkami do wnetrza pojazdu.

kierowca jechal tak, jakby wszystkie przepisy ruchu drogowego mial w dupie i jedynym prawem, jakie go obowiazywalo, byl rozklad jazdy. wyprzedzanie na trzeciego, z prawej strony i to na moscie, jednoczesnie wydajac reszte z zaplaty za przejazd to tylko mala probka jego mozliwosci. trabil czesciej, niz hamowal. opieprzal serdecznie wszystkich nieszczescnikow, ktorzy nie potrafili zatrzasnac zepsutych, przesuwanych drzwi busika. kazda sekunda byla cenna. choc go podziwiam, malo kto potrafi przejechac 150 km w dwie godziny, po dosc kiepskich drogach, zatrzymujac sie w co drugiej wiosce.

kola, czlowiek z granicy

w suczawie juz zmierzchalo. szybko poszedlem na parking, na ktorym staly dwie zolte taksowki i jeden zablocony ford na ukrainskich numerach. podszedlem do niego. poczekalem, az ciemnowlosy kierowca o pelnej, okraglej i niedogolonej twarzy odkreci szybe i oznajmilem po rumunsku, ze szukam taksowki do czerniowiec. pokiwal glowa.
- za ile? siedem? - spytalem
- maaalo.
- zwykle place siedem.
- ale dzis niedziela i nikt nie jezdzi. dziesiec.
- otwozcie bagaznik.
bagaznik byl pusty, co czesciowo wyjasnialo wysoka cene. prywatny transport transgraniczny nie zyje z przewozu osob, tylko towaru. a temu panu widac dzis szczescie nie dopisalo, bo nikt nie chcial dzis niczego przemycic. wrzucilem plecak do srodka i poszedlem do kantoru. "czencz manej" - zawolal obleczony w czarne skory i zlote lancuchy cinkciaz, ale z tego typu panami wolalem nie miec do czynienia. w kantorze wyjasnilem, ze chce trzydziesci dolca, tylko ze jest "problema" bo jestem obcokrajowiec. kasjer odparl, ze "problema nu exista" i sprzedal mi walute nielegalnie. wrocilem do samochodu. kierowca oznajmil, ze trzeba poczekac az sie zbierze komplet.
kierowca ubrany byl w dzinsy i ciemny sweter. na glowie mial czapke bejsbolowa z napisem po rumunsku.
- jestescie rumunem, czy ukraincem? - zagailem rozmowe
- ukraincem, przeciez widziales rejestracje.
- to dawaj, po-ruski gawarim - zmienilem jezyk. mialem nadzieje, ze troche spusci z ceny, jak slowianina wyczuje.
- a wy skad? z polski? po polsku tez rozumiem.
- ta i ja ukrainskuju mowu. jak poznaliscie, ze ja polak?
- tylko wy z takimi plecakami jezdzicie. gdzie sie tak rumunskiego nauczyles?
- a na kursie. studiuje w iasi.
- w jassach. - poprawil - bardzo ladne miasto.
- duzo tu polakow przyjezdza?
- w lecie tak, w gory jada, do braszowa, albo do bulgarii.
- na bukowine tez, klasztory ogladac?
- a czort ich tam znajet... a w woroncu byles?
- jasne, dwa razy.
- ladnie.
cisza
- do domu jedziesz? - zapytal
- nie, tylko do czerniowiec i z powrotem. konczy mi sie wiza i musze zdobyc pieczatke na granicy, ze wyjechalem.

juz zaczelo mi sie nudzic to wyjasnianie tych komplikacji prawnych i motywow wyjazdu. w ciagu ostatniego tygodnia wyjasnialem to wszystkim znajomym, chyba ze sto razy, we wszystkich znanych mi jezykach.
po chwili dodalem -wlasciwie to nie wiem jeszcze, gdzie sie zatrzymam. nie zna pan kogos, kto wzialby mnie na kwatere na jedna noc?
- u mnie mozesz sie zatrzymac. nie mieszkam w czerniowcach, tylko w glubokiej, kolo granicy. mam dom, zone, dwu synow - tu wyciagnal ze schowka maly, plastykowy album ze zdjeciami i wreczyl mi go - to moi synowie: to jest grisza, moj starszy, a to maksim, mlodszy. to moja zona. tu sa w lesie. a tu w sklepie metro, w suczawie. a tu na plazy w konstancy, dwa lata temu bylismy. ladnie tam i tanio mozna dom wynajac... i czysciutko na plazach, sprzataja caly czas. a tu grisza z kolezanka ze szkoly. teraz juz wyrosli... - rozkrecil sie.
skonczylem ogladac i oddalem mu album. powiedzialem, ze nie chcialbym robic klopotu. odparl, ze to zaden klopot, ze nazajutrz rano jedzie do czerniowiec i mnie podrzuci, gdzie chce, bo musi i tak "maslo" wymienic w samochodzie i ze po poludniu bedzie jechal z powrotem do suczawy, to moze mnie zabrac.
nie bylem pewny jak dlugo bede chcial zostac w czerniowcach, byc moze dluzej, poza tym wolalem byc ostrozny, wiec zapytalem delikatnie o ceny hoteli. podal cene w hrywniach, a potem przeliczyl na dolary. jakies czternascie, czy pietnascie dolcow. powiedzialem, ze musze pomyslec.
zapalil ukrainskiego malborasa, odkrecil okno, do ktorego natychmiast rzucila sie chmara komarow.
- jeszcze tak nie bylo. jutro listopad, a tu komary! - zagail tym razem on.
- wczoraj slyszalem swierszcze. albo cykady. - pociagnalem rozmowe
- w radiu mowili, ze w timiszoarze dwadziescia cztery stopnie dzisiaj byly.
- w jassach ze dwadziescia na pewno.
cisza. wlaczyl radio. rozlegla sie melodia rumunskiego przeboju o milosci. zmienil stacje. automat perkusyjny i organy.
- o, to z osiemdziesiatych, to lubie! - ucieszyl sie i podglosnil
- a kto to, david bowie?
- nie wiem. pewnie tak...
- nigdy nie wiedzialem, ze w latach osiemdziesiatych mieliscie taka dobra muzyke w sojuzie... na przyklad kino, czy ddt... pierwszy raz uslyszalem o nich dopiero dwa lata temu. - pomyslalem, ze tu rozmowa lepiej sie potoczy. ale kierowca widac zmeczony byl, wiec tylko przytakna i powiedzial cos o polityce kulturalnej zwiazku radzieckiego. cos w rodzaju "taka byla polityka wtedy".
w radiu nadawali wiadomosci. mowili o wyborach prezydenckich na ukrainie. zapytalem, czy juszczenko ma szanse wygrac, on odparl, ze marnie to widzi, bo janykowicz, kandydat kuczmy i premier, juz na pewno te wybory ustawil. i ze komisje juz tam wyniki znaja.
probowalem porownac te sytuacje do bialorusi, ale on energicznie zaprzeczyl i powiedzial, ze tam to dyktatura jest i ze na ukrainie jeszcze jest demokracja. poki co.

do samochodu podeszlo dwu mezczyzn w ciemnych, ortalionowych kurtkach. kierowca otworzyl drzwi. jeden z nich, siwy i wysoki przywital sie po rosyjsku, a drugi, chudy i brodaty, po rumunsku. zapytal, czy do czerniowiec. zapytal o cene. przetlumaczyl siwemu na angielski. ten sie zgodzil i zapytal kiedy odjazd. brodacz przetlumaczyl, a gdy siwy uslyszal, ze trzeba jeszcze ze dwie osoby znalezc do kompletu, zadeklarowal, ze nie ma sprawy, ze zaplaci za siebie i te dwa miejsca. kierowca strasznie sie ucieszyl, wyskoczyl z samochodu, osobiscie zaladowal walizke siwego do bagaznika i zamaszystym gestem zaprosil go na tylne siedzenie. brodacz i siwy pozegnali sie serdecznie, jakby sie mieli wiecej nie zobaczyc i ruszylismy. gdy siwy uslyszal, ze rozmawiamy po rosyjsku, sam wlaczyl sie do rozmowy. byl to, jak sie okazalo, profesor geografii z sankt petersburga, ktory przyjechal do jass na konferencje naukowa. a ze mial rodzine w czerniowcach, chcial ich odwiedzic. obdzwonil ich wszystkich z komorki i pozawiadamial, ze zaraz bedzie, probujac mowic po ukrainsku, ale widac dawno tego jezyka nie uzywal. mnie zapytal, jak tam polacy w eurosojuzie sie czuja, odpowiedzialem, ze u mnie to nic sie nie zmienilo, ale wedlug statystyk wiekszosc sie cieszy. zlosliwie skomentowal, ze do zwiazku radzieckiego to nie chcielismy, ale do europejskiego to i owszem. dostal rownie zlosliwa replike, ze jestesmy dosc wybredni przy wyborze towarzystwa i sami je sobie wybieramy, co wywolalo u kierowcy salwe smiechu. tego wypytalm skad tak dobrze zna rumunski i okazalo sie, ze urodzil sie na ukrainie, ale oboje rodzice byli rumunami, ktorzy nie zdazyli uciec przed bolszewikami.

na granicy nie mielismy wiekszych problemow, poza watpliwosciami w wypelnianiu ukrainskiej kartki imigracyjnej, ktora zawiera kilkanascie glupich pytan, w tym o cel podrozy i miejsce zamierzanego pobytu.

tuz za granica kierowca zatrzymal sie przy baraku-barze i przywolal jedna ze stojacych tam kobiet. byla mocno umalowana, miala na sobie futerko i pantofle na obcasie.
- jade do miasta, a potem wracam - powiedzial szybko po rumunsku i odjechal.

gdy odstawilismy profesora prosto pod jego rodzinny dom w czerniowcach, kierowca zapytal mnie, czy chce do hotelu. powiedzialem, ze jesli mu to nie sprawi klopotu, to chetnie przenocowalbym u niego, bo po co mam placic za hotel, jesli moge te pieniadze dac jemu.
- nie ma sprawy.wyciagnal telefon, zadzwonil do domu i kazal zonie poslac lozko w pokoju goscinnym i przygotowac cos na kolacje.
- poznajmy sie. jak masz na imie? - wyciagnal reke
- tomek, albo po rusku fomka. foma andrjejewicz
zapatrzyl sie w droge.
- a twoje imie? - niesmialo przypomnialem
- przepraszam, zamyslilem sie. kola, nikolaj. a moja zona to tanja, tatjana.

ciag dalszy nastapi
 
wtorek, listopada 02, 2004
  fomka sie lansuje
wczoraj wieczorem szczesliwie wrocilem z ogarnietej szalenstwem wyborczym ukrainy do krainy kukurydzianej, ogarnietej szalenstwem przedwyborczym.
tylko ze teraz pedze na zajecia i dopiero wieczorem zasiade do pisania reportazu z pelnej wrazen ekspedycji transgranicznej po dwie pieczatki.

badzcie wiec cierpliwi, drodzy czytelnicy, a przeczytacie sensacyjne sprawozdanie w stylu toma clancy w jego najlepszej formie i elizy orzeszkowej, w jej formie najgorszej. znajda sie tam i watek polityczny, i milosny, i socjologiczny, i szpiegowski, i sentymentalno-patriotyczny, i ekonomiczny, nie zabraknie tez opisow przyrody!
zapraszam, najlepiej jutro rano!
przy porannej herbacie (kawe odradzam, cisnienie i tak bedziecie miec wysokie) i kanapkach z salcesonem czytac sie bedzie najlepiej.
 
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]