pisanie o rumunistanie
czwartek, września 23, 2004
  w domu
w domu jestem od kilku godzin, ale tak na prawde, to jak w domu czulem sie w czerniowcach, w miescie koloru c.k. ochry, identycznej w kazdym miescie i miasteczku bylej monarchii. nie mialem duzo czasu na spacery po nim, bo prawie cale popoludnie lalo (to tez element 'domowej' atmosfery), ale spodobalo mi sie nieslychanie, ze swoimi kamienicami, kamieniczkami, zaulkami i podworkami, nigdys zydowskimi sklepikami i stromymi ulicami.

a wieczorem wsiadlem do pociagu, poznalem ihora ze stryja, mlodego handlarza firankami, ktory przed odjazdem czule i lzawie zegnal sie ze swoja dziewczyna, a potem podzielil sie ze mna jedzeniem, choc wcale go o to nie prosilem.

i dwunastogodzinna jazda 'plackarta' do lwowa...

we lwowie, przed dworcem szybko znalazlem 'marszrutke' do granicy, tam czekalem pol godziny w cizbie 'mrowek', a z granicy odebral mnie juz ojczur.

takim to sposobem, zamiast po dwudziestu, w domu znalazlem sie po czterdziestu pieciu godzinach. i nie powiem, troche boje sie powrotu:)
 
środa, września 22, 2004
  fomka w absurdistanie
zaczalem sie zastanawiac, czy by czasem wlasnie tak nie przemianowac tego bloga. bo tak sie sklada, ze mialem byc juz w domu, a nadal nie jestem nawet w polowie drogi... pisze z czerniowiec. dotarlem tu jakies trzy godziny temu.
ale od poczatku: rozkoszujac sie jesienno-letnim popoludniem wloczylem sie po suczawie. jak klasyczny pieknoduch zachwycalem sie uroda jesnego i cichego kosciola, bodajze pw. marii panny, wsluchiwalem sie w tykanie zegara i szepty modlacych sie staruszek. przed wejsciem dalem zebraczce moje drobne, jakies 2000 lei. natychmiast wbiegla do kosciola i wrzucila je do skrzynki na ofiary, po czym wypisala kartke z intencja. krotko sie pomodlila i wyszla, by dalej zebrac.
spotkalem ja jeszcze raz, gdy wychodzilem ze mszy. zebranie nie bardzo jej wychodzilo, bo przed nia stanowisko zajal jakis dziad i zgarnial cala kase. pokazala mi, ze chce pic. dalem jej butelke wody. natychmiast ja odkrecila i pila lapczywie. gdy wszyscy ludzie juz wyszli z kosciola, powoli poszla w dol miasta deptakiem, zapalajac zgniecionego papierosa.

usiadlem w parku, przy fontannie. na lawce opodal stala czarna, skorzana torebka. po chwili trzy kobiety, ktore usiadly na sasiedniej lawce zaczely sie wypytywac o wlascicielke tej torebki, czy jej nie widzialem. jedna z nich pobiegla po policjanta. zanim sie zjawil, przybiegla zdyszana wlascicielka. zalozyla ja na ramie, nawet nie sprawdzajac zawartosci. policjant, gdy w koncu sie zjawil, zabral je wszystkie ze soba, pewnie do spisania protokolu, bo tu na wszystko musi byc papier.

w najbrudniejszej knajpie swiata zjadlem kolacje: grilowana watrobke z frytkami. gdy jadlem, przysiadl sie do mnie jakis starszy pan i zaczal nawijac o korupcji, mafii i takich innych, ze demokracja to w rumunii to blablabla (doslownie) i zapytal, czy nie mam ochoty na dziewczyne. gdy dowiedzial sie, ze wyjezdzam w nocy, zaproponowal jeszcze raz. podziekowalem za towarzystwo i poszedlem na dworzec. tam zobaczylem mlodego, opalonego goscia z plecakiem i karimata. byl to oczywiscie polak, artur z krakowa, wracajacy ze zwiedzania bukowinskich klasztorow. byl to jego pierwszy wyjazd zagraniczny i to od razu w rumunska glusze. ale byl zachwycony. po chwili pojawilo sie jeszcze dwu opalonych z plecakami i od razu zrobilo sie wesolo. tylko ze wesolo byc przestalo, gdy po pol godzinie w okienku kasowym pojawil sie jakis wazny gosciu i oznajmil, ze 'autobuzul la polonia nu merge', czyli z przemytniczej przygody nici. jakies problemy na granicy. najblizszy autobus: do czerniowiec o 5 rano. za 200 000 lei. poszlismy do kantoru by (nielegalnie) nabyc papierki z pocztem prezydentow usa, bo leje juz by nam sie nie przydaly. na parkingu zlapal nas kierowca busika i zaproponowal jazde do czerniowiec za 7 dolca. natychmiast zgodzilismy sie, bo czekanie do rana w suczawie nas nie podniecalo. i pojechalismy. rozwaleni w tym busiku jak krolowie na imieninach stroilismy sobie zarty i krakalismy o pozostaniu w rumunii i wszystkich mozliwych klopotach w podrozy. i wykrakalismy. na granicy w sirecie pan w mundurze, sprawdzajacy nasze paszporty, wykrzyknal moje nazwisko i zawolal do budki. co sie okazalo? ze owszem, zgodnie z tym, jak mnie poinformowalo, turystyczny pobyt w rumunii dla obyweteli niuni to 90 dni, ale... za wyjatkiem polski! przez trzy tygodnie bylem na terytorium republiki mamalygi nielegalnie! i co? pan pojedzie do suczawy i zglosi sie rano na policje, dadza panu taki papier i pan wroci. probowalem robic z siebie glupka na rozne sposoby, ale panowie wladza byli nieublagani. a moim wysilkom wzrokiem z deka przerazonym przygladali sie chlopaki i kierowca. zdazylismy sie jeszcze pozegnac, kierowca pelen wspolczucia wreczyl mi 3 dolce z powrotem i zostalem sam, zszokowany, na bukowinskim wygwizdowie.

przez godzine probowalem lapac stopa z powrotem az w koncu kierowca bialoruskiego autobusu zgodzil sie, za 5 dolca. w ciagu pol godziny opowiedzialem mu o mojej milosci do bialorusi, o moim niesmaku do 'bat'ka' i pochwalilem sie znajomoscia ruskich matow. bylem tak dobry, ze gdy wysiadalem, nic ode mnie nie wzial.
o pierwszej w nocy dostukalem sie do domu polskiego i obudzilem ciecia. nawet o nic nie pytal. pozwolil mi spac na fotelach. rano sprzataczka zrobila mi kawe. ladnie podziekowalem i poszedlem szukac biura ds. cudzoziemcow. znalazlem je po godzinie. pan oficer wysluchal mojej historii, sfotografowal z en face i z profilu, polecil zrobic ksero odpowiednich stron paszportu i sporzadzic deklaracje. sekretarka ladnie mi ja podyktowala, ze wszystkimi biurowymi zawijasami. potem kazali mi isc na spacer na godzinke - dwie. gdy wrocilem, wreczono mi... nakaz opuszczenia kraju. tak jakbym dzien wczesniej nie chcial go opuscic. i bez zadnych konsekwencji typu zakaz wjazdu, nie. moge tam wrocic chcby i dzis.

na tym samym parkingu przed targowiskiem podszedlem do faceta smetnie patrzacego w dal i po rumunsku oznajmilem, ze szukam transportu do czerniowiec. pokazal, ze nie rozumie. zapytalem po rusku. pokazal sasiedni samochod, czarnego nissana. zapytalem ile kosztuje, a on bez slowa wzial moja dlon i dlugopisem napisal wewnatrz 300 000 lei. -dolary? -zapytalem. odpowiedz tym samym sposobem: -7. chcialem wsiasc, ale gestem kazal czekac. po chwili pojawil sie czarny brodacz o urodzie rumcajsa, sprowadzil jeszcze jakas handlarke, a po chwili podszedl jakis turysta po siedemdziesiatce i juz bylismy w komplecie. w drodze dlugo rozmawiali tylko ze soba, mnie ignorujac, ale jak sie przekonali, ze mowie po rumunsku, zaczeli i mnie wypytywac. zaplacilem za jazde. rumcajs przeliczyl i oddal jednego dolara.

tym razem, uzbrojony w urzedowy papierek, moglem juz opuscic rumunie. i tak znalazlem sie w czerniowcach, tylko zamiast zwiedzac to miasto cudow, siedze w kafejce internetowej i pisze te bzdury.

chlopaki z suczawy! napiszcie, jak dotarliscie!
 
wtorek, września 21, 2004
  suceava
wlasnie jestem w suczawie. to calkiewm inne, niz jassy, miasto. nie tak szykowne i dostojne, bardziej plebejskie, ale za to zywsze. gdy przyjechlem, musialem opedzac sie od 'zyczliwych', czyli naganiaczy i taksiazy. busikiem dojechalem do centrum i niemal od razu wyladowalem na ogromnym targowisku, pachnacym i tetniacym, zupelnie innym, niz te w jassach.
wszedlem do hali dworca autobusowego i natychmiast z niej wybieglem, miedzy zebami trzymajac inhalator astmatyczny, ktorego w jassach nie uzywalem od miesiaca. zatykajac nos wrocilem i spytalem o bilety do przemysla. mimo, ze pytalem po rumunsku, panienka z okienka odpowiedziala mi czysciutka angielszczyzna i udzielila kilku jeszcze dodatkowych informacji.
do odjazdu zostalo mi jeszcze dwanascie godzin, wiec wiele moze mi sie jesszcze przydazyc w tym zywym miescie...
tymczasem pozdrawiam z bukowiny
 
  stefan cel mare si sfint
znowu dalem ciala, bo nie napisalem nic od ponad tygodnia. a wydarzylo sie mnostwo ciekawych rzeczy.
na przyklad sesja historyczno-genealogiczna na temat stefana wielkiego, inaugurujaca rok akademicki. albo wizyta oktawiana, znajomego sandrine, mojej wspollokatorki. albo wycieczka na bukowine i zwiedzanie monastyrow. albo jeszcz koniec kursu i egzamin... ale od poczatku.

14 wrzesnia wybralem sie w odwiedziny do flaviusa, do instytutu historycznego. instytut byl zamkniety, a na drzwiach zawieszonych bylo kilka plakatow. na jednym z nich widniala data wlasnie 14 wrzesnia i imie stefana wielkiego i swietego, wojewody moldawskiego z xv wieku, postaci legendarnej dla rumunow, o ktorym to mowia, ze ile bitew z turkami stoczyl, tyle kosciolow postawil. (zlosliwcy zastepuja turkow kobietami, co podobno, wobec niezwyklej sprawnosci wojewody stefana, jest wielce prawdopodobne. z tego tez powodu ma on byc ojcem wszystkich rumunow:)
poczlapalem wiec na uczelnie, poczekalem chwilke, pogawedzilem (po rumunsku!) z inna czekajaca uczestniczka, zrobilem wywiad na temat profesorow, u ktorych moglbym studiowac, a gdy przybyli organizatorzy, zajalem miejsce w sali. usiadlem na koncu stolu konferencyjnego i zajalem sie obserwacja towarzystwa. przybyli zajmowali miejsca zgodnie z hierarchia waznosci: czolo stolu pozostalo wolne, pozniej zasiedli najstarsi profesorowie, nastepnie referenci, pozniej panie, a na koncu doktoranci. nieliczni studenci w liczbie czworga, mimo, ze przy stole pozostalo jeszcze troche miejsca, usadowili sie w kaciku i udawali, ze ich nie ma. troche sie odroznialem od towarzystwa, poniewaz jako jedyny z panow nie mialem krawata, ciemnych spodni w kancik, lecz biale, lniane, w stylu 'dandys letnim popoludniem', a biala co prawda koszule mialem troszeczke niewyprasowana - z braku zelazka.
sesja sie rozpoczela referatem wstepnym wygloszonym przez mlodego, zezowatego profesora, ktorego glos co chwila przechodzil w falset, by pod koniec referatu, ktorego ni w zab nie zrozumialem, falsetem pozostac. nastepny referat, na temat postaci stefana wielkiego (i swietego, nie zapominajmy) w ludowych podaniach i legendach wyglosil wysoki doktorek o slownictwie tak bogatym i mowie tak kwietnej, ze z referatu w glowie pozostal mi, oprocz dzwieku slodkiego glosu moze jeszcze temat. trzecim referentem byl, jak sie pozniej okazalo, profesor ciabotaru, lingwista i historyk, ktorego polecala mi moja rozmowczyni. w swietnym, zrozumiale wygloszonym referat stawial dosc smiala teze, ze stefan cel mare si sfint sprowadzal do moldawii slowianskich kolonizatorow, na co wskazywac mialy by etymologia nazw miejscowosci. w dyskusji jako pierwszy glos zajal stary profesor, ktory nie przebierajac w slowach, w czambul skrytykowal dwu ostatnich referentow ich dzialalnosc naukowa nazywajac 'produkowaniem wiedzy', a ich na referowane tematy powstajace dziela 'makulatura'. zapanowala powaszechna konsternacja, panie zarumienily sie, panowie ze spuszczonymi oczyma ogladali paznokcie, a studenci jeszcze intensywniejsze poczeli czynic zabiegi, by ukryc swa obecnosc w najciemniejszym kacie sali. w koncu ktos niesmialo poczal bronic referentow, co dalo im mozliwosc pozbierania sil i przystapienia do kontrataku. nie bardzo wiem, jeki byl final tej potyczki, bo mowiono straszliwie szybko i nerwowo. po sesji poczekalem na prof. ciabotaru, przedstawilem sie i wyrazilem chec uczestnictwa w jego kursach. bardzo sie facet ucieszyl i dal numer telefonu. mam dzwonic i dowiadywac sie na temat programu kursow w pozniejszym nieco terminie, bo obecnie nic nie wiadomo.

octavian to imie czlowieka z konstancy, ktorego sandrine, moja wspollakotorka, razem z davide, moim bylym wspollokatorem, poznali w gorach ceahlau. przyczepil sie tam do nich i odstawial nianie, udzielajac dobrych rad i wyglaszajac swoje sluszne poglady na wszystko. nieco pozniej sandrine spotkala go w konstancy, gdzie zatrzymala sie po drodze na festiwal rockowy 'stufstock' w vama vechie, taki ichni ludstok, tylko bez zadnego owsiaka. czekal na pociag z jass, ktorym mial przyjechac jego kolega, a ktorym przyjechala i ona. tam tez otoczyl ja i towarzyszy troskliwa opieka i udzielal wylacznie dobrych i przydatnych rad.
tydzien pozniej skontaktowal sie z davide, bo potrzebowal noclegu w jassach. mial przyjechac na pogrzeb kolegi, na ktorego to wtedy czekal. kolega utopil sie w morzu wlasnie w konstancy.
davide przenocowal go przez jedna noc w swoim pokoju w akademiku, ale pozniej trzeba bylo szukac innego noclegu, bo go portierka nakryla, a za waletowanie placi sie tam dosc slono. przygarnalem wiec chlopaka pod swoj dach. no i sie zaczelo. najpierw skrytykowal moj sposob zmywania naczyn, pozniej nauczyl parzyc kawe, pozniej jeszcze udzielil kilkunastu innych waznych lekcji, co sklonilo mnie do refleksji nad moimi minionymi dwudziestoma szescioma latami zycia i iloscia bledow, w ktorych tkwilem.
z pogrzebu octavian przyniosl koc i poduszke. tlumaczyl, ze to prezent od rodziny zmarlego, majacy chronic octaviana, ktory byl ostatnia osoba, ktora widziala nieboszczyka zywego, przed jego duchem. ochrona byla octavianowi potrzebna, bo byl quasi sprawca smierci, nie powstrzymujac goscia od wejscia do wody. koc, poswiecony przez popa i poblogoslawiony przez rodzine, ma byc znakiem usprawiedliwienia i zdjeciem 'odpowiedzialnosci' za tragiczna smierc. podobno kazda rodzina trzyma w szafie taki koc na wszelki wypadek.
wytlumaczyl mi jeszcze kilka zwyczajow. na przyklad zalobnicy nie nosza na pogrzebie mlodego kawalera krep, tylko... weselne kotyliony z krepa. idacy w kondukcie rzucaja za soba drobne, co ma miec zwiazek z symbolika obola u starozytnych grekow. a pomoana, po naszemu stypa, to dostarczanie zmarlemu pokarmu na droge w zaswiany. pierwsza odbywa sie zaraz po pogrzebie, druga czterdziesci dni pozniej, a trzecia rok pozniej.
wszystko to fascynujace, a najbardziej fascynujace jest to, ze opowiadal mi to dziewietnastoletni chlopak, z miasta, z niebiednej rodziny, student informatyki, ktory... naprawde w to wierzyl! juz sie zapowiedzial na druga stype. przenocuje go oczywiscie, bo w gruncie rzeczy to mily chlopak.

pod koniec kursu zorganizowano nam wycieczke. troche ja przekladano z powodu pogody, ale w koncu zgromadzono nas o nieslychanej porze, o siodmej nad ranem i pojechalismy w te bukowine. przewodnikiem naszym byl zaharia, lektor jezyka rumunskiego, jeden z nauczycieli grupy zaawansowanej, bo i taka na kursie byla. a jechalismy wynajetym busikiem, maxi-taxi oczywiscie. usiadlem obok kierowcy i... po chwili zaczalem tego zalowac. facet jechal jak wariat, ponizej setki nie schodzil, czesciej niz hamulca uzywal klaksonu, wyprzedzal 'na lakier' na trzeciego, na skrzyzowaniach, wysylajac przy tym esemesy. raz mnie tak zaskoczyl, ze musialem sobie to zanotowac: o godzinie 9.31 zatrzymal sie i przepuscil dwoje pieszych, ktorzy wtargneli na jezdnie i niepewnym wzrokiem spogladali w strone szoferki. w koncu dojechalismy do pierwszego klasztoru: dragomirna. nie jest najciekawszy, ale utkwil mi w pamieci jeden szczegol: mlodziutka mniszka, nieswiadoma naszej obecnosci, spiewajaca jak aniol podczas sprzatania cerkwi. i jeszcze jeden: grupka mniszek, siedzaca milczac pod jablonia podczas krajania owocow na przetwory.
nastepny monastyr to putna, miejsce wiecznego spoczynku swietego i wielkiego stefana, miejsce pielgrzymek narodowych. stare freski stopniowo zastepowane sa tu nowymi pstrokaciznami, wiec bardzo ciekawie nie jest. maja tam za to wydlubana w piaskowcu cele sw. daniela, gdzie przezylismy inwazje biedronek - dwukropek, oraz malutkie muzeum, z bardzo ciekawymi kobiercami - ikonami. jeden z nich jest szczegolnie interesujacy: pochodzi z roku 1500 i przedstawia ukrzyzowanie. w rogach tego kobierca umieszczono... zgadnijcie kogo? stefana wielkiego, oczywiscie, razem z poslubiona sobie malzonka.
w suczewicy niesamowite wrazenie zrobilo na mnie malowidlo na zachodniej scianie cerkwi: sad ostateczny, jako drabina do nieba, po ktorej wchodza sprawiedliwi, a grzesznicy spadaja w otchlanie.
na bezcennych freskach przy wejsciu do cerkwi, na twarzach, aureolach i rekach apostolow wydrapane sa setki nazwisk debili, ktorzy koniecznie cos po sobie chcieli zostawic. na przyklad starannie wykaligrafowane 'mircea jakistam 12 vii 1878', albo kanciaste 'i love you anca 2002'
dalej pojechlismy przez gory obcina mare. gdy przejechalismy przelecz, w samochodzie zrobilo sie cicho, jak makiem zasial. swiatlo i cienie byly tak nieprawdopodobne, ze cala okolica wydawala sie nie byc prawdziwa. zielen drzew i trawy zlala sie w tym swietle w jedna, swietlista mase, a cala rzezba terenu, podkreslona jeszcze ostrym cieniem, zdawala sie byc wymyslem scenografa. siano rozpiete na plotkach do suszenia wygladalo jak dlugie, nieruchome zielone owce.
ostatnim widzianym przez nas monastyrem byl voronec z bezcennym 'sodem ostatecznym' na ktorym po stronie potepionych umieszczono turkow, tatarow, arabow, zydow i lacinnikow, oraz 'akatystem', o ktorym mozna by pisac tomy, a byloby malo.

kurs zakonczylismy 17 wrzesnia ezgaminem. slowo daje, w zyciu takiej komedii nie widzialem! czesc pisemna skladala sie z dyktanda, ktore pisalismy w trzecim tygodniu kursu, czesci gramatycznej, ktora prof. teodora duzego kalibru chyba z rozpedu tez nam podyktowala, i wypracowania, ktore tez kiedys pisalismy. trudno sie dziwic, ze wszyscy zdalismy. nie znam ocen innych, ale zdaje sie, ze wszyscy dostali 10. a po egzaminie udalismy sie do najbrudniejszej knajpy swiata, gdzie poczestowano nas mlodziutkim winem, tzw. turburelem, czyli winem wzburzonym, wysoce zdradliwym, ktore jedna moja kolezanke zmasakrowalo do tego stopnia, ze trzeba bylo ja niesc:)
temat win jednak, jak sie dowiedzialem od ojczura, bardzo drazni niektorych domownikow, dlatego tez pozostawie go. kochani, chcecie wiedziec cos o rumunskich winach? przyjezdzajcie do rumunii i je pijcie!

czesc grupy nas opuscila, ale za to przyjezdzaja nowi. na przyklad dwie kanarki z universitad la laguna na teneryfie. dziewczyny sa slodziutkie, studiuja pedagogike, nie mowia w zadnym innym jezyku, niz hiszpanski i nic o bozym swiecie nie wiedza. so tak zszokowane, ze co pietnascie minut dzwonia do domu.
a ja do domu jade. wyjezdzam o 3.30 z suczawy autobusem przemytniczym i mam nadzieje byc jeszcze tego samego dnia w domu. dlatego tez, z tego powodu, ze w rumunii nie bede sie znajdowal, przez dwa tygodnie nie bede pisal.
no, chyba ze cos napisze:)
 
wtorek, września 14, 2004
  polaki mai ciekawsze czem gdzi indzi
w niedziele wybralem sie na 'dzien polski w jassach'. w programie wylkady, odczyty i dyskusje. to mnie na szczescie ominelo, bo spoznilem sie, bagatela, trzy godziny. trafilem na bakiet poimprezowy. w ogrodzie muzeum vasile pogori, w najciemniejszym koncie staly trzy stoly, na stolach kosze z prostymi ciastkami oraz plastykowe butelki z woda i winem, a wokol stolow zgromadzeni rumunscy polonusi i polonofile. wszyscy rozmawiali po rumunsku, wiec tylko intuicja pozwolila mi odgadnac, kto zacz. podszedlem do pierwszego pana wygladajacego na organizatora, upewnilem sie co do polskosci tej imprezy i ladnie sie po rumunsku przedstawilem. nastapila eksplozja entuzjazmu, zostalem przedstawiony kazdemu obecnemu z osobna, zaprowadzony do stolika, przy ktorym obecna byla osoba najlepiej wladajaca polska mowa, prawdziwy polonus rodem z kaczyki, fryderyk kluska. wcisnieto mi do reki kubek z winkiem (bardzo sie nie opieralem, bo lubie mlode winka stolowe, szczegolnie te z bukowiny, choc sa troche cierpkie). pogadalem troche z panem kluska na temat niejszosci polskiej w tych stronach. poprosilem go o rade w sprawie mojego powrotu. poradzic - nie poradzil, ale dal mi numer telefonu do domu polskiego w suczawie.

poznalem jeszcze prof. alexandru serbana, poloniste, tlumacza i nauczyciela w stanie spoczynku, ktory zaprosil mnie na kurs jezyka polskiego przy domu polskim w jassach - w charakterze pomocy naukowej, nie ucznia. choc gdy przegladam moje stare artykuly, stwierdzam, ze krotki kurs polskiego nie zaszkodzilby mi:) dlatego prosze czytelnikow o informacje o bledach.

przedstawiono mnie ks. tadeuszowi rostworowskiemu, jezuicie, mieszkajacemu w jassach od jedenastu lat, wykladowcy w tutejszym seminarium i na wydziale teologii katolickiej mojego uniwersytetu.
sami widzicie, ze znajomosci tu mam nie byle jakie:)

a co do powrotu do polski: zadzwonilem do suczawy, pogadalem z pania matylda, sekretarka domu poskiego i dowiedzialem sie, ze autobus do przemysla jezdzi w poniedzialki i srody, go godzinie 3.30 nad ranem i tylko wtedy, gdy zbierze sie dwudziestu chetnych. rezerwacji nie ma. juz widze, ze bede mial wesolo!
 
czwartek, września 09, 2004
  w gorach ceahlau
oj, zaniedbalem tego bloga okrutnie, zaniedbalem. i rozleniwilem sie okrutnie, rozleniwilem...
a wszystko przez te gory. odpoczalem, ale i nabralem dystansu do wszystkich moich zajec. ale od poczatku:
wybralem sie w gory, bo kurs z ta wielkokalibrowa nauczycielka z epoki ceaucescowskiej zmeczyl mnie, znuzyl i znudzil; omalze nie zrezygnowalem z uczestnictwa w nim w ogole. choralne powtarzanie koniugacji, deklinacji i robienie cwiczen przez powtarzanie slowo w slowo za pania profesor jakos nie przynosilo efektow dydaktycznych. spakowalem sie i wsiadlem do pierwszego maxi-taxi w kierunku piatra neamt.

maxi-taxi to bardzo istotna czesc kultury rumunskiej. to podstawa i komunikacji miejskiej, i miedzymiastowej, ba, nawet miedzynarodowej. to niesamowicie zapchany busik, w ktorym doskonale poznaje sie zapach niedomytych cial podroznych, ich zyczliwosc i wyrozumialosc na nadepniecia i przygniecenia. maxi-taxi poruszaja sie predkosciami najzawrotniejszymi, nawet na najbardziej kretych i wyboistych drogach.

gdy w koncu dotluklem sie do podnoza gor, bylo zbyt pozno, by sie wspinac, zostalem wiec w schronisku. cisza prawie calkowita, tylko bernardyn salvamontu, czyli miejscowego gopru obszczekiwal krowe, ktora przygladala mu sie z zazenowanym wyrazem pyska. gosci w schronisku zadnych, ale gospodarz upieral sie, ze w schronisku miejsc nie ma, ale moze mi zaoferowac lozko w bungalowie za promocyjna cene 300.000 lei. coz, trzeba bylo zostac.
rano, mimo chmur i mgly, wyruszylem dziarsko, ale mina mi zrzedla po kilkunastu minutach, kiedy zaczelo sie ostre podejscie. oj, himalaista juz w tym zyciu nie zostane, z ta kondycja mi to nie grozi! po godzinie czlapania rozlozylem sie ze sniadaniem na pierwszej polanie. siorbie sobie herbatke, a tu nagle... mgla sie przerzedza i kilkanascie metrow obok siebie widze niesamowita, chyba stumetrowa maczuge skalna! i okazalo sie, ze to tylko poczatek! widoki w tych gorach taaaakie! (jakie? kliknij ponizej!)

tu sa zdjecia

w koncu, wyczerpany, zdyszany i spocony, dowloklem sie do schroniska dochia. odpoczac sobie jednak za bardzo nie moglem, a to z powodu rumunskich przebojow muzyki dyskotekowej, plynacych z: glosnikow w swietlico-restauracji, sasiedniej sypialni zajetej przez dorastajacych amatorow gor i jeszcze podworza, na ktorym odpoczywali wedrowcy-hiphopowcy, wedrujacy po gorach z boomboxem wielkosci mojego plecaka. byli tez i mlodzi-gniewni z gitara, tylko gitara nie chciala dac sie nastroic i tylko dudniala glucho. pospacerowalem sobie wiec po okolicach schroniska, znalazlem niedaleko od niego cerkiewke i klasztor w budowie. kiedy po zmierzchu wrocilem do chroniska, przezylem cos tak nieoczekiwanego, ze z wrazenia malo nie upadlem: w swietlico-restauracji, z ktorej uprzatnieto stoly, w rozblyskach kolorowych swiatel i dzwiekach najtandetniejszej muzyki podrygiwala jakas trzydziestka mlodych ludzi. slowo daje, dyskoteka na wyskosci 1900 mnpm. i smrod jak w kurniku, bo prysznic nie dzialal, a wszyscy sie wypsikali jakimis muchozolami.

nastepnego dzia poczlapalem do drugiego schroniska, tam bylo tak samo. i jeszcze miejsce dla mnie bylo tylko w sali siedemnastoosobowej, z jednym ze wspolspaczy harczacym jak mlot pneumatyczny. ale gory wszystkie te szkody mi wynagrodzily.

a jak wrocilem do szkoly, to stara, wielkokalibrowa nauczycielke zastapila mloda, zdolna i energiczna dziewczyna, ktora program dydaktyczny przelatuje z predkoscia halnego. teraz to jest kurs naprawde intensywny!
 
czwartek, września 02, 2004
  dr flavius solomon
w koncu dopadlem mojego znajomego jeszcze z kursu jezyka niemieckiego w prien am chiemsee, jassanskiego historyka, flaviusa. okazalo sie, ze do tej pory byl w niemczech, gdzie pracuje jego zona, a dopiero przed kilkoma dniami przyjechl z powrotem do jass. niestety, nie na dlugo. za trzy tygodnie jedzie z powrotem. tymczasem sleczy w swoim instytucie historycznym im. xenopola i przygotowuje referat o zakonach katolickich na terenie rumunii. zaprosil mnie tam i... okazalo sie, ze pracuje w willi, obok ktorej przechodze zawsze, gdy ide do miasta.

bardzo sie ucieszyl z mojej wizyty, pochwalil wybor uniwersytetu i znajomosc rumunskiego, rzucil pare rad i obiecal 'przetrzec sciezki' na uczelni:) powiedzial tez, ze moge hasac do woli w bibliotece instytutu, bardzo dobrze z reszta wyposazonej. i przy okazji dowiedzialem sie od niego, ze mieszkancy slumsow z poprzedniego artykulu to gracze w piramidzie finansowej w polowie lat dziewiecdziesiatych. posprzedawali mieszkania, zeby w nia zainwestowac i... nie udalo sie...

tak w ogole wlasnie jestem w piatra neamc, takim ichnim zakopanem, tylko gory bardziej przypominaja pieniny, niz tatry. dlatego tez koncze, zeby jeszcze za dnia dojsc do schroniska.
 
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]