pisanie o rumunistanie
wtorek, września 21, 2004
  stefan cel mare si sfint
znowu dalem ciala, bo nie napisalem nic od ponad tygodnia. a wydarzylo sie mnostwo ciekawych rzeczy.
na przyklad sesja historyczno-genealogiczna na temat stefana wielkiego, inaugurujaca rok akademicki. albo wizyta oktawiana, znajomego sandrine, mojej wspollokatorki. albo wycieczka na bukowine i zwiedzanie monastyrow. albo jeszcz koniec kursu i egzamin... ale od poczatku.

14 wrzesnia wybralem sie w odwiedziny do flaviusa, do instytutu historycznego. instytut byl zamkniety, a na drzwiach zawieszonych bylo kilka plakatow. na jednym z nich widniala data wlasnie 14 wrzesnia i imie stefana wielkiego i swietego, wojewody moldawskiego z xv wieku, postaci legendarnej dla rumunow, o ktorym to mowia, ze ile bitew z turkami stoczyl, tyle kosciolow postawil. (zlosliwcy zastepuja turkow kobietami, co podobno, wobec niezwyklej sprawnosci wojewody stefana, jest wielce prawdopodobne. z tego tez powodu ma on byc ojcem wszystkich rumunow:)
poczlapalem wiec na uczelnie, poczekalem chwilke, pogawedzilem (po rumunsku!) z inna czekajaca uczestniczka, zrobilem wywiad na temat profesorow, u ktorych moglbym studiowac, a gdy przybyli organizatorzy, zajalem miejsce w sali. usiadlem na koncu stolu konferencyjnego i zajalem sie obserwacja towarzystwa. przybyli zajmowali miejsca zgodnie z hierarchia waznosci: czolo stolu pozostalo wolne, pozniej zasiedli najstarsi profesorowie, nastepnie referenci, pozniej panie, a na koncu doktoranci. nieliczni studenci w liczbie czworga, mimo, ze przy stole pozostalo jeszcze troche miejsca, usadowili sie w kaciku i udawali, ze ich nie ma. troche sie odroznialem od towarzystwa, poniewaz jako jedyny z panow nie mialem krawata, ciemnych spodni w kancik, lecz biale, lniane, w stylu 'dandys letnim popoludniem', a biala co prawda koszule mialem troszeczke niewyprasowana - z braku zelazka.
sesja sie rozpoczela referatem wstepnym wygloszonym przez mlodego, zezowatego profesora, ktorego glos co chwila przechodzil w falset, by pod koniec referatu, ktorego ni w zab nie zrozumialem, falsetem pozostac. nastepny referat, na temat postaci stefana wielkiego (i swietego, nie zapominajmy) w ludowych podaniach i legendach wyglosil wysoki doktorek o slownictwie tak bogatym i mowie tak kwietnej, ze z referatu w glowie pozostal mi, oprocz dzwieku slodkiego glosu moze jeszcze temat. trzecim referentem byl, jak sie pozniej okazalo, profesor ciabotaru, lingwista i historyk, ktorego polecala mi moja rozmowczyni. w swietnym, zrozumiale wygloszonym referat stawial dosc smiala teze, ze stefan cel mare si sfint sprowadzal do moldawii slowianskich kolonizatorow, na co wskazywac mialy by etymologia nazw miejscowosci. w dyskusji jako pierwszy glos zajal stary profesor, ktory nie przebierajac w slowach, w czambul skrytykowal dwu ostatnich referentow ich dzialalnosc naukowa nazywajac 'produkowaniem wiedzy', a ich na referowane tematy powstajace dziela 'makulatura'. zapanowala powaszechna konsternacja, panie zarumienily sie, panowie ze spuszczonymi oczyma ogladali paznokcie, a studenci jeszcze intensywniejsze poczeli czynic zabiegi, by ukryc swa obecnosc w najciemniejszym kacie sali. w koncu ktos niesmialo poczal bronic referentow, co dalo im mozliwosc pozbierania sil i przystapienia do kontrataku. nie bardzo wiem, jeki byl final tej potyczki, bo mowiono straszliwie szybko i nerwowo. po sesji poczekalem na prof. ciabotaru, przedstawilem sie i wyrazilem chec uczestnictwa w jego kursach. bardzo sie facet ucieszyl i dal numer telefonu. mam dzwonic i dowiadywac sie na temat programu kursow w pozniejszym nieco terminie, bo obecnie nic nie wiadomo.

octavian to imie czlowieka z konstancy, ktorego sandrine, moja wspollakotorka, razem z davide, moim bylym wspollokatorem, poznali w gorach ceahlau. przyczepil sie tam do nich i odstawial nianie, udzielajac dobrych rad i wyglaszajac swoje sluszne poglady na wszystko. nieco pozniej sandrine spotkala go w konstancy, gdzie zatrzymala sie po drodze na festiwal rockowy 'stufstock' w vama vechie, taki ichni ludstok, tylko bez zadnego owsiaka. czekal na pociag z jass, ktorym mial przyjechac jego kolega, a ktorym przyjechala i ona. tam tez otoczyl ja i towarzyszy troskliwa opieka i udzielal wylacznie dobrych i przydatnych rad.
tydzien pozniej skontaktowal sie z davide, bo potrzebowal noclegu w jassach. mial przyjechac na pogrzeb kolegi, na ktorego to wtedy czekal. kolega utopil sie w morzu wlasnie w konstancy.
davide przenocowal go przez jedna noc w swoim pokoju w akademiku, ale pozniej trzeba bylo szukac innego noclegu, bo go portierka nakryla, a za waletowanie placi sie tam dosc slono. przygarnalem wiec chlopaka pod swoj dach. no i sie zaczelo. najpierw skrytykowal moj sposob zmywania naczyn, pozniej nauczyl parzyc kawe, pozniej jeszcze udzielil kilkunastu innych waznych lekcji, co sklonilo mnie do refleksji nad moimi minionymi dwudziestoma szescioma latami zycia i iloscia bledow, w ktorych tkwilem.
z pogrzebu octavian przyniosl koc i poduszke. tlumaczyl, ze to prezent od rodziny zmarlego, majacy chronic octaviana, ktory byl ostatnia osoba, ktora widziala nieboszczyka zywego, przed jego duchem. ochrona byla octavianowi potrzebna, bo byl quasi sprawca smierci, nie powstrzymujac goscia od wejscia do wody. koc, poswiecony przez popa i poblogoslawiony przez rodzine, ma byc znakiem usprawiedliwienia i zdjeciem 'odpowiedzialnosci' za tragiczna smierc. podobno kazda rodzina trzyma w szafie taki koc na wszelki wypadek.
wytlumaczyl mi jeszcze kilka zwyczajow. na przyklad zalobnicy nie nosza na pogrzebie mlodego kawalera krep, tylko... weselne kotyliony z krepa. idacy w kondukcie rzucaja za soba drobne, co ma miec zwiazek z symbolika obola u starozytnych grekow. a pomoana, po naszemu stypa, to dostarczanie zmarlemu pokarmu na droge w zaswiany. pierwsza odbywa sie zaraz po pogrzebie, druga czterdziesci dni pozniej, a trzecia rok pozniej.
wszystko to fascynujace, a najbardziej fascynujace jest to, ze opowiadal mi to dziewietnastoletni chlopak, z miasta, z niebiednej rodziny, student informatyki, ktory... naprawde w to wierzyl! juz sie zapowiedzial na druga stype. przenocuje go oczywiscie, bo w gruncie rzeczy to mily chlopak.

pod koniec kursu zorganizowano nam wycieczke. troche ja przekladano z powodu pogody, ale w koncu zgromadzono nas o nieslychanej porze, o siodmej nad ranem i pojechalismy w te bukowine. przewodnikiem naszym byl zaharia, lektor jezyka rumunskiego, jeden z nauczycieli grupy zaawansowanej, bo i taka na kursie byla. a jechalismy wynajetym busikiem, maxi-taxi oczywiscie. usiadlem obok kierowcy i... po chwili zaczalem tego zalowac. facet jechal jak wariat, ponizej setki nie schodzil, czesciej niz hamulca uzywal klaksonu, wyprzedzal 'na lakier' na trzeciego, na skrzyzowaniach, wysylajac przy tym esemesy. raz mnie tak zaskoczyl, ze musialem sobie to zanotowac: o godzinie 9.31 zatrzymal sie i przepuscil dwoje pieszych, ktorzy wtargneli na jezdnie i niepewnym wzrokiem spogladali w strone szoferki. w koncu dojechalismy do pierwszego klasztoru: dragomirna. nie jest najciekawszy, ale utkwil mi w pamieci jeden szczegol: mlodziutka mniszka, nieswiadoma naszej obecnosci, spiewajaca jak aniol podczas sprzatania cerkwi. i jeszcze jeden: grupka mniszek, siedzaca milczac pod jablonia podczas krajania owocow na przetwory.
nastepny monastyr to putna, miejsce wiecznego spoczynku swietego i wielkiego stefana, miejsce pielgrzymek narodowych. stare freski stopniowo zastepowane sa tu nowymi pstrokaciznami, wiec bardzo ciekawie nie jest. maja tam za to wydlubana w piaskowcu cele sw. daniela, gdzie przezylismy inwazje biedronek - dwukropek, oraz malutkie muzeum, z bardzo ciekawymi kobiercami - ikonami. jeden z nich jest szczegolnie interesujacy: pochodzi z roku 1500 i przedstawia ukrzyzowanie. w rogach tego kobierca umieszczono... zgadnijcie kogo? stefana wielkiego, oczywiscie, razem z poslubiona sobie malzonka.
w suczewicy niesamowite wrazenie zrobilo na mnie malowidlo na zachodniej scianie cerkwi: sad ostateczny, jako drabina do nieba, po ktorej wchodza sprawiedliwi, a grzesznicy spadaja w otchlanie.
na bezcennych freskach przy wejsciu do cerkwi, na twarzach, aureolach i rekach apostolow wydrapane sa setki nazwisk debili, ktorzy koniecznie cos po sobie chcieli zostawic. na przyklad starannie wykaligrafowane 'mircea jakistam 12 vii 1878', albo kanciaste 'i love you anca 2002'
dalej pojechlismy przez gory obcina mare. gdy przejechalismy przelecz, w samochodzie zrobilo sie cicho, jak makiem zasial. swiatlo i cienie byly tak nieprawdopodobne, ze cala okolica wydawala sie nie byc prawdziwa. zielen drzew i trawy zlala sie w tym swietle w jedna, swietlista mase, a cala rzezba terenu, podkreslona jeszcze ostrym cieniem, zdawala sie byc wymyslem scenografa. siano rozpiete na plotkach do suszenia wygladalo jak dlugie, nieruchome zielone owce.
ostatnim widzianym przez nas monastyrem byl voronec z bezcennym 'sodem ostatecznym' na ktorym po stronie potepionych umieszczono turkow, tatarow, arabow, zydow i lacinnikow, oraz 'akatystem', o ktorym mozna by pisac tomy, a byloby malo.

kurs zakonczylismy 17 wrzesnia ezgaminem. slowo daje, w zyciu takiej komedii nie widzialem! czesc pisemna skladala sie z dyktanda, ktore pisalismy w trzecim tygodniu kursu, czesci gramatycznej, ktora prof. teodora duzego kalibru chyba z rozpedu tez nam podyktowala, i wypracowania, ktore tez kiedys pisalismy. trudno sie dziwic, ze wszyscy zdalismy. nie znam ocen innych, ale zdaje sie, ze wszyscy dostali 10. a po egzaminie udalismy sie do najbrudniejszej knajpy swiata, gdzie poczestowano nas mlodziutkim winem, tzw. turburelem, czyli winem wzburzonym, wysoce zdradliwym, ktore jedna moja kolezanke zmasakrowalo do tego stopnia, ze trzeba bylo ja niesc:)
temat win jednak, jak sie dowiedzialem od ojczura, bardzo drazni niektorych domownikow, dlatego tez pozostawie go. kochani, chcecie wiedziec cos o rumunskich winach? przyjezdzajcie do rumunii i je pijcie!

czesc grupy nas opuscila, ale za to przyjezdzaja nowi. na przyklad dwie kanarki z universitad la laguna na teneryfie. dziewczyny sa slodziutkie, studiuja pedagogike, nie mowia w zadnym innym jezyku, niz hiszpanski i nic o bozym swiecie nie wiedza. so tak zszokowane, ze co pietnascie minut dzwonia do domu.
a ja do domu jade. wyjezdzam o 3.30 z suczawy autobusem przemytniczym i mam nadzieje byc jeszcze tego samego dnia w domu. dlatego tez, z tego powodu, ze w rumunii nie bede sie znajdowal, przez dwa tygodnie nie bede pisal.
no, chyba ze cos napisze:)
 
Komentarze: Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]