pisanie o rumunistanie
piątek, sierpnia 28, 2009
  bieganie po titanie
titan, albo i.o.r. to jeden z większych parków w bukareszcie. a park w bukareszcie to skarb. mało jest w tym mieście terenów zielonych, bo każdy wolny skrawek terenu w ciągu ostatnich kilku lat był zamieniany w plac budowy, na którym stawalo jakieś obrzydlistwo. mam zatem szczęście, że mieszkam koło parku. i to nie byle jakiego, takiego z jeziorem, wyspami, wi-fi i mnóstwem ścieżek do biegania.

wokół parku obraca się właściwie cały mój dzień. rano, do parku idzie się biegać (albo jeździć na rolkach - moja ukochana żona biegać nie lubi, więc się wozi). biegać da się właściwie tylko rano, bo później alejki okupują mamuśki z wózkami, rowerzyści, rolkarze i spacerowicze z psami. po południu, gdy już przeczytam cały internet, idę do parku pracować. najczęściej do "klubu szachistów": wydzielonego miejsca ze stołami i ławkami, do którego zwierzęta, kobiety i dzieci wstępu nie mają, bo odbywają się tam rzeczy wielkiej wagi. mianowicie brzuchaci panowie grają... we wszystkie możliwe gry, poza szachami. poważnie, widziałem panów rżnących w tysiąca, w domino, w table, w brydża, w pokera, ale w szachy... nie widziałem. panowie zachowują się raczej cicho, tylko niekiedy podnosi się rwetes, ale tylko przy stolikach, przy których uprawia się hazard - w momentach, gdy któryś z graczy próbuje oszukać. klub obsługuje prawdziwy steward, domnu' georgica czyli po naszemu pan jureczek, który co chwila jest wołany, by doniósł piwko. domnu' georgica ma chyba z siedzemdziesiąt lat, jest przygarbiony, twarz ma mocno ogorzałą i pomarszczoną. dorabia sobie chyba do renty czy emerytury sprzedażą piwa ursus, które chowa w żywopłocie. zawołany, starczym truchtem biegnie do swojej kryjówki, wyjmuje butelkę, truchtając po drodze ociera ją dłonią, a na miejscu docelowym zdejmuje kapsel przy pomocy profesjonalnego, barowego otwieracza do butelek, który cały czas ma w ręce. usłużnie stawia butelkę przed graczem, pobiera opłatę i wydaje resztę, wyjmując drobniaki z kieszonki na piersiach.
chodzę do "klubu szachisty" z kilku powodów. po pierwsze są tam stoliki (zadaszone!) , po drugie - nie ma internetu, dalej - gracze nie zwracają na mnie uwagi. niemal nic mnie nie rozprasza.

a wieczorem chodzimy z danielą do parku na spacer. obchodzimy wtedy jezioro wokół krokiem powolnym i dostojnym, jak wszyscy spacerowicze. mijamy ogródki piwne. mijamy "klub szachisty" w którym widzę tych samych graczy, co rano i wieczorem. po drodze te same mamuśki z tymi samymi dziećmi w tych samych wózkach. i te same psy z panami na smyczy. albo i luzem. rowerzystów i rolkarzy też tych samych. tych samych ochroniarzy pilnujących tych samych placów zabaw. nawet te same żółwie w jeziorze. i tak sobie czasem myślimy... że chyba za bardzo czujemy się jak w domu...

Etykiety: , ,

 
środa, sierpnia 26, 2009
  dereniówka czyli cornata
ech, ze trzy lata nic na tym blogu nie pisałem... pora to zmienić. do rumunii przyjechałem ponad pięć lat temu. przez ten czas skończyłem studia, zacząłem jedną pracę, ożeniłem się (z rumunką oczywiście), zacząłem drugą pracę, rzuciłem drugą pracę... i stwierdziłem, że rumunia mnie męczy. pracując w domu jako tłumacz i dziennikarz mam jednak sporo czasu na refleksję nad tym, co dokładnie mnie w rumunii męczy. i co mnie cieszy.

i postanowiłem znów zacząć to opisywać.

zacznę od tego, co mnie cieszy. bo jeszcze tu jestem, jeszcze nie wyjechałem i lepiej, żebym myślał o pozytywnych stronach rumunistanu.

jedną z zalet rumunii są targowiska. a dokładniej skarby, jakie na tych targowiskach można znaleźć. znaczy owoce i warzywa. i sery. oraz fermentaty i destylaty. a także rzeczy, jakie można zrobić, łącząc te skarby ze sobą. targowiska znajdują się w każdym mieście, a w bukareszcie - w każdej dzielnicy. różnią się między sobą szerokością asortymentu, ilością straganów, oraz cenami. niestety, nie wiem, od czego zależą ceny na bukaresztańskich targowiskach. zmieniają się one z resztą z dnia na dzień, a niekiedy nawet z godziny na godzinę. targowiska są zwykle zatłoczone i głośne. każda przekupka i każdy przekupień starają się przekrzyczeć innych - najgłośniej krzyczą przekupnie cygańscy, którzy niekiedy chcą z jakiegoś powodu szybko pozbyć się towaru. targowiska mają intensywny zapach. jaki? - to zależy od pory roku i dnia. czasem słodko pachnie bazylią, czasem melonami, czasem zionie dymem z rusztu, na którym przypalają się mici. hala z nabiałem ma ostry zaduch sera, a na skraju każdego targowiska cuchnie zgniłymi warzywami.

na rumuńskich targowiskach można znaleźć rzeczy, o jakich czytało się w książkach. na przykład owoce derenia. owoce derenia przypominają nieco wiśnie, są nieprzyjemne w smaku, ale nie służą do jedzenia. owoce derenia służą do przygotowywania dereniówki. a dereniówka to jedna z niewątpliwych zalet rumunii. ma głęboki, szkarłatny kolor, smak bogaty, słodko-kwaskowato-gorzkawy i aromat upalnego lata.

rumuńską dereniówkę, czyli cornatę robi się tak: bierze się kilogram derenia, wsypuje do słoja i przysypuje kilkoma łyżkami cukru. słój się zatyka i odstawia na słoneczny parapet na 2-3 dni. potem znówidzie się na targowisko, do hali z nabiałem i wstrzymując oddech pyta się piewszą z brzegu przekupkę, kto tu sprzedaje palinkę. warto się przy tym poczęstować kawałkiem sera, który podaje przekupka na ostrzu noża, przytrzymując kciukiem. potem podchodzi się do wskazanego stoiska, na którym ktoś pokątnie sprzedaje nielegalnie wytworzony destylat z owoców. warto spróbować przy tym płynu, sprawdzając, czy ma wystarczającą moc i, jednocześnie dezynfekując przewód pokarmowy po skosztowanym kawałku sera. pokątny sprzedawca owocowego bimbru zwykle podaje odrobinkę w zakrętce od plastykowej butelki, w której sprzedaje alkohol. kupuje się litr mocnej palinki 50-60% - powinna mocno piec przy przełykaniu. zakupionym litrem zalewa się owoce, ponownie zamyka słój i zostawia na słońcu na cztery tygodnie do macerowania.

po upływie tego czasu zlewa się alkohol do butelek, filtrując go przy okazji przez bibułkę. można delektować się natychmiast, ale lepiej będzie smakować, jak sobie postoi. im dłużej, tym lepiej. ale zwykle nie ma zbytniej szansy na długie dojrzewanie... ceny? kilogram derenia - 4 leje, litr palinki - 20 lei, smak słonecznego lata, kosztowany zimą - bezcenny.

Etykiety: , , , ,

 
sobota, września 10, 2005
  table
table, czyli lokalna wersja backgammona to po gimnastyce sportowej (i czekaniu) jeden z ze sportow narodowych w rumunistanie. ba, backgammon to gra, a table to sposob zycia, to stan ducha, to chroniczny stan chorobowy! gdy wybierzecie sie do rumunistanu, odwiedzicie jakies miasto, wybierzcie sie koniecznie na spacer do jednej z robotniczych dzielnic. tam, w popoludniowym sloncu, w parku lub na skwerze, miedzy ponurymi blokami, zobaczycie opetanych przez table. wiekszosc lawek jest zajeta przez starszych panow w obowiazkowych kaszkietach na glowach. dwu siedzacych pochyla sie nad odwrocona szchownica a wianuszek kibicow z rekoma na biodrach w milczeniu kontempluje zmagania. rytmiczny stuk rzucanych kostek i przesuwanych pionkow brzi jak perkusja w kakofoniii osiedlowych piskow dzieci i pokrzykiwan mamusiek. to bicie serca rumunskiego miasta. bardzo szybkie bicie, bo gra sie blyskawicznie, bez zastanowienia, bez liczenia pol, bo kazdy idiota wie, z ktorego slupka na ktory slupek przesuwa sie piona, przy jakiejkolwiek kombinacji cyfr na kostkach. rzuca sie koscmi i przesuwa, a gdy sie przesuwa, przeciwnik juz rzuca. nie oszukuje sie, bo kibice czuwaja, nie myli sie, bo gra sie w to cale zycie.
graja wylacznie mezczyzni, dla kobiet sa plotki i pilnowanie dzieci.

moja francuska wspollokatorka nauczyla sie regul podczas wedrowki po siedmiogrodzie. natychmiast po powrocie do jass kupila szchownice z tablica do backgammona na odwrocie i w mieszkaniu nastalo szalenstwo. ktokolwieka nas odwiedzi, nie dostaje juz poczestunku, tylko wciska sie mu do garsci dwie kostki i przemoca sadza przy szachownicy. a popoludniami wynosimy szachownice na plac zabaw i w sloncu wrzesnia uprawiamy hazard. plac zabaw jest wlasciwie placem gry, bo gracze prawie wyrugowali dzieci. to prrzeciez niebezpieczne. kopnie taki dzieciak pilke w kierunku szachownicy, kibice nie obronia i gre trafi szlag. na placu zabaw sa tylko dzieci male, pilnowane przez rozplotkowane mamy i dzieci spokojne, siedzace bez ruchu na pancernych drabinkach, metalowych hustawkach i betonowej zjezdzalni. no to wynosimy te szachownice, siadamy przy betonowym stoliku i usilujemy grac. daleko nam do rytmu i kunsztu starych wyjadaczy. nie mamy kibicow. towarzysza anm tylko zdziwione spojrzenia spod kaszkietu, bo sophie jest jedyna grajaca publicznie kobieta. moja narzeczona daniela niechetnie gra na podworku. wczesniej - owszem, zagrala. ale od pewnego czasu gra tylko w mieszkaniu. wstydzi sie.

raz, gdy usadowialismy sie przy zacienionym, betonowym stoliku, otwieralismy piwo i ustawialismy pionki, zagadnela nas jedna z plotkujacych na lawce obok mamusiek. czy moze zagrac. byla mloda, palila papierosa, a tepawa twarz miala bardzo brzydko umalowana. owszem, moze, tyko jak skonczymy pierwsza partyjke. zagra ze zwyciezca. wygrala daniela. mamuska z brzydkim makijazem zgasila papierosa, zasiadla przy planszy i... okazalo sie, ze gramy wedlug regul nie miejscowych. francuzica przywiozla reguly z braszowa, a w jassach gra sie inaczej. w jassach gra sie w table tak, jak w table grac sie powinno. roznica dotyczyla poczatkowego ustawienia pionow i bardziej restrykcyjnych regul ruchu tym samym pionem. mamuska reguly wytlumaczyla i gra sie zaczela. mowie wam: ta baba grala jak diabel! pozostale mamuski powstaly z lawek i podeszly do stolika. powstal wianuszek kibicow, tyle ze wianuszek byl babski. i nie kontemplowal w milczeniu gry, tylko glosno komentowal i zniszczonymi od prania recznego palcami pokazywal kompletnie zagubionej danieli, gdzie ma postawic piony. mimo takiej intensywnej pomocy, przegrala z kretesem. do gry zasiadlem ja. i tez przegralem z kretesem, co prawda nie az takim jak daniela, ale tez bylo glupio. po mnie do planszy zasiadla najgrubsza z mamusiek i w taki sposob zostalismy wyrugowani. stalismy glupio nad wlasna szachownica i odpowiadalismy na tuziny mniej lub bardziej osobistych pytan. a skad jestes? a gdzie mieszkasz? na ktorym pietrze? a u tego... a mieszkacie razem? a ty jak czesto dojezdzasz z vaslui? a znasz ioane popescu? a mihaele mihalache? a..? gdy baby skonczyly gre rozpierzchly sie natychmiast. wrocily na swoje lawki i pewnie po cichu nas obgadywaly.
a my odwrocilismy szachownice i zagralismy w skoczki. ale jakos glupio bylo. poszlismy do domu i tam kontynuowali gre. do placu zabaw nie pasujemy. ja nie mam kaszkietu, a kobietom grac nie przystoi.
 
czwartek, lipca 07, 2005
  Ar fi amuzant daca nu ar fi tragic
cos dla tych, ktorzy chca sprobowac poczytac sobie po rumunsku... wkrotce pojawi sie wesja polska. pragne przy tym poinformowac czytelnikow, ze wkrotce takze pojawia sie arytkuly o tym, jak rumunistan wygladal miedzy styczniem a lipcem:)

Va povestesc ceva forte vesel si tragic la acelas timp...
M-am dus ieri cu Laurentiu la targusor Stefanesti, fiindca am auzit ca acolo putem gasi inca cateva famili chasidice. Cand am ajuns, am descoperit, ca nu asta nu e adeverat, ca in Stefanesti nu traieste nici macar un Evreu, ca tot ce a ramas din viata evreasca din Stefanesti este... cimitirul. Asta n-a comunicat persona cea mai competenta in primarie, secretarul adica. Si a explicat drumul si informat ca paznicul cimitirului il cheama Pricop Gheorghe.
M-am dus si acolo. Cand am ajuns, din casa mica langa porta cimitirulu a venit la noi o bunica, a intrebat, daca suntem Evrei si daca am adus si cadourile. "Cadourile?" - am intrebat naiv - "Cadourile cui?". Credeam, ca bunica vorbeste despre o treditia veche evreasca, care nu cunosteam eu, sau ce, de dracu... "Mie" - spune bunica - "Nu aveti niste haine, oriceva..." Imi sa facut prost si am scos o bucata de ciocolata si am dat-o. "Mersi si bogdaprostie" - a zis bunica cu vocea un pic dezamagita privind pe jaca mea pe care o purteam pe torba...
Am intrat necropola. N-a salutat sarja cainilor. Dupa caini din casa a venit si o femeie. Am explicat ca nu suntem Evrei si nu cautam pe rudele mormantati aici, deci suntem studenti din Iasi si vrem sa numai vedem cimitirul. N-a dat drum. Dupa zona de trei - patru metri cu niste mormante bine pastrate am intrat in... cartofi. Asa, lespezi au fost scose afara si in locul lor au fost cultivate cartofi. M-am dus mai departe si incat mai departe ne duceam, decat mai mare disastru vedeam.
Deodata am auzit o voce masculina ridicata. Cineva a injurat pe Dumnezeu, pe noi si in frarsit pe femeia aia, care ne a dat drum. "Eu sunt stapan aici, e proprietatea mea, p... mati!" Dupa o clipa am vazut si purtatorul vocei. Un om, bine hranit si bine baut cu burta enorma ne aratat drum spre porta. "Domnu', va rog frumos, va rog frumos, plecati acum prin porta aia, prin care ati venit! Acum! Va rog frumos, jos!" Am cerut scuze, urat duna ziua si multa sanatate si parasit locul in mod urgent. Langa porta am intalnit si o femeie lui "Va cer scuze, dar reveniti cand el nu va fi baut, pentru ca acum imi a dat peste cap..."

Trebuie sa spun, ca cimitirul e mai vesel, decat cel in Maramures:) Si atat de plin de viata...
 
niedziela, stycznia 23, 2005
  krolestwo obojga ukrain, czyli jak zostalem mlodym naukowcem i jak rozpetalem pomaranczowa rewolucje
historia ta zaczela sie w grudniu, to znaczy w polowie grudnia, znaczy w pierwszej polowie grudnia... yyy... dokladnie czternastego grudnia. od najwazniejszego w zeszlym roku wydarzenia na wydziale historycznym jasskego uniwersytetu, ba, na calej uczelni! chodzi tu o calodniowe gledzenie na rozne tematy, mniej lub bardziej z historia zwiazane, ktoremu dano szumna nazwe "rencontre socrates/socrates meeting". to taka niby sesja naukowa z udzialem studentow historii, ktorzy do jass przyjechali z obcych stron i tych, ktorzy w ramach programu socrates-orgasmus na obczyznie byli lub byc planuja. oczywiscie clou-z-programu (nomen-omen) byl wasz ulubiony foma. tak, tak: wyglosilem referat na sesji naukowej. i bylem prawie jedyny, ktory to zrobil po angielsku, tak, zeby obecni tam i rumuni, i francuzi cos zrozumieli, bo przez bite piec godzin obie te grupy mowily tylko do siebie. prawie jedyny, bo towarzystwa dotrzymala mi rumunska kolezanka, ktora studiowala w holandii i wszystkie materialy do swojego referatu o psychologicznym podlozu kryzysu kubanskiego miala w jezyku angielskim.

bez spiecia sie nie obylo. bylo to spiecie polsko-rumunskie na tle judeofilsko-negacjonistycznym. juz spiesze z wyjasnieniami. otoz referat moj mial temat "spoleczenstwo i kultura zydow w jassach 1919-1941". uprzedzono mnie, ze na tej uczelni sa kregi nie bardzo chetne tematyce zydowskiej, wiec staralem sie jak moglem, by sady moje byly wywazone a slownictwo jednoznaczne i niekontrowersyjne. ale jednego slowa uniknac nie moglem. bylo to slowo 'holocaust'. i niestety, okazalo sie, ze uderzylem w stol, a nozyce sie odezwaly. na sali byl przedstawiciel rzeczonych kregow, skadinad bardzo mily chlopak. ten wszechrumun zadal mi pytanie, czy istnieja jakies dokumenty swiadczace o tym, ze w rumunii holocaust mial miejsce. odpowiedzialem, ze owszem, istnieja dokumenty i raporty komisji badawczych mowiace o tym, ze w latach wojny w samej rumunii i na terenach zajmowanych przez rumunska armie zginelo ok. 500 000 zydow.
- ale czy byl to holocaust? - niezmacony pytal dalej
wtedy mnie ponioslo.
- sluchaj, jak chcesz, nazywajmy to chocby " magic micky mouse very spooky horror show", ale ludzkosc wymyslila juz dwa termina na masowa, planowa eksterminacje setek tysiecy ludzi z powodu ich przynaleznosci do narodu zydowskiego, a sa to 'holocaust' i 'shoah'.
- jakie setki tysiecy! skad wziales setki tysiecy!?
- nie pamietam. ale zabojstwo zaczyna sie od jednego!

moderator przerwal dyskusje. na przerwie wymienilismy sie jeszcze kilkoma uprzejmymi zlosliwosciami. uslyszalem miedzy innymi pytanie, czy sprawa jedwabnego zostala wyjasniona i czy ci rumunscy zydzi nie gineli czasem w polsce. i jeszcze mala sugestie, cos o oku, drzazdze i belce. nie chcialo mi sie dyskutowac, wiec przeprosilem i powiedzialem, ze na przyszlosc bede uwazal na pamiec wielkiej rumunii. bo faktycznie, sprawa tu jest mniej-wiecej tak skomplikowana, przyjemna i ma podobny smaczek, jak sluchanie w polsce o historii "sasiadow" i o szmalcownikach, a moze nawet o "polskich obozach koncentracyjnych".


po paru dniach pojechalem do domu. a razem ze mna dwaj inni polscy studenci na goscinnych wystepach, teolodzy tomek i jarek. mial sie z nami zabrac do ojczyzny lektor polszczyzny, ale sie rozmyslil w ostatniej chwili, tak wiec nie mialem niewatpliwej przyjemnosci poznac tej tajemniczej osobistosci. mialem zatem watpliwa przyjemnosc oddawania biletu na maxi-taxi, ktory dla niego zakupilem. po raz pierwszy w zyciu zrobilem karczemna awanture po rumunsku. i to strasznie zapracowanej panience z okienka, ktora jednoczesnie rozmawiala przez okienko ze mna, przez komorke z szefem, przez telefon z klientem, a jeszcze innemu podroznemu wypisywala bilet. wielowatkowosc miala lepsza, niz "ogniem i koltem" oraz "windows vs. linux" razem do kupy wziete.
przed odjazdem zaopatrzylem sie w spora ilosc gazet. pani kioskowa patrzyla na mnie jak na ostatniego debila albo szpiega. bo wyobrazcie sobie: obcokrajowiec (to slychac) nerwowo i pospiesznie wybiera szesc roznych czasopism, od narodowych do czerwonych, zwija je, placi i ucieka.

kurier z suczawy zabral nas trzech do czerniowiec za jedyne siedem dolca od lebka, nawet nie czekajac, az zbierze sie komplet. oczywiscie rozmowe zahaczyl o tanie sprzedajne dziewczyny w przydroznych przybytkach, tyle ze tym razem nabrala dodatkowego smaczku, bo gosc nie wiedzial, ze wiezie dwu przyszlych duchownych. nastala niezreczna cisza, wlaczyl wiec radio z niesmiertelnymi rosyjskimi przebojami o milosci i prokreacji.
smak i zapach owocow poludniowych poczulismy juz przed granica ukrainska. gdy zatrzymalismy sie przed szlabanem - furtka na "miedze", podbiegl do nas facet w pomaranczowej czapce i zapytal po ukrainsku, czy mu przewieziemy kozuchy. przetlumaczylem kierowcy (nie wszyscy obywatele ukrainskiej bukowiny mowia po ukrainsku, niektorzy tylko po rumunsku) i wyjasnilem chlopakom. zgodzili sie. mielismy je oddac zaraz za granica dziewczynie ubranej na pomaranczowo, a za przysluge dostac po dolcu od sztuki. tak sobie przypomnialem obrazki z telewizji i pomyslalem, ze rozpoznanie tej dziewczyny moze byc dosc trudne - w telewizji wszystkie byly na pomaranczowo...
wbilismy sie w te kurtki, dokonalismy aktu przemytu, kierownik zainkasowal naleznosc, pojechalismy.

w czerniowcach mielismy sporo czasu na pokrzepienie ciala horylka i jajesznia w bufecie awtowakzala, a nawet pielmienymi, cieburekiem i czajem w bufecie wakzala wlasciwego. tam nawiazalismy przelotna znajomosc z rodakiem, ktory serwisuje na dzikich polach sztuczne lodowiska. facet byl tak zamotany od zmeczenia i przepicia, ze nie bardzo juz wiedzial, jak sie nazywa. ale mial bilet na pociag i wiedzial, kiedy on odjezdza, wiec nie bralismy go pod opieke. mial juz opiekuna w postaci mlodego ukrainca, ktory wygladal jakby mial zaraz pojechac 19.15 do rygi. rodak jechal z reszta pozniejszym pociagiem, ta slawna "strzala pokucia", ktora 300 km robi w dwanascie godzin.

nasz pociag, z czerniowiec przez lwow do moskwy, ruszyl planowo o dwudziestej z minutami przy dzwiekach marsza, naleznego kazdemu pociagowi do stolicy kraju rad, w imie slusznych, radzieckich zasad. a moze ten marsz nalezal sie innemu... moskwa - czerniuszki wtaczal sie w tej samej chwili na platforme.

napotkany w pociagu lwowianin zaprowadzil nas, gdy przybylismy o trzeciej nad ranem, do platnej (pol hrywni od twarzy) poczekalni. potem poszedlem z nim na przystanki autobusowe, by zorientowac sie, kiedy bedziemy mogli dostac sie do szegini. gdy wracalismy na dworzec, by oznajmic hiobowe wiesci chlopakom (do szostej nie ma nic), moj cicerone potknal sie lekko na schodach. natychmiast pojawilo sie wokol nas szesciu mundurowych, krzyczacych na niego, ze niby demoluje schody. jeden uderzyl go plaska reka w twarz, a drugi uderzeniem w przegub wytracil papierosa z dloni z krzykiem "z wladza rozmawiasz, swolocz!" popelnilem blad, nie oddalajac sie wystarczajaco pospiesznie, wiec jeden pies dopieprzyl sie i do mnie:
- dokumenty do kontroli - warknal. poczulem sie jak bohater "stu szescdziesieciu dziewieciu mgnien babiego lata", czy ile tych por roku tam bylo. podalem mu paszport.
- czemu rozrabiasz na dworcu!? - tu mnie zaskoczyl
- ja nie rozrabiam, ja tylko... - tlumaczylem sie, jak z tego, ze nie jestem wielbladem.
- co tylko!? co tylko!? pijany jestes! - zaszczekal mnie do szczetu. - po czorta przyjezdzasz do ukrainy!? zeby wodke pic i rozrabiac?
- ja nie pilem. ja nic nie rozumiem...
- jak nie rozumiesz, to sprowadzimy tlumacza i zaplacisz sto baksow. juz dzwonie po radiowoz. - podniosl do ust lolkitolki na sto procent pozyczone od dziecka, ale ja juz bylem zestrachany i gotowy do wspolpracy, wiec duzo nie bylo mi trzeba. ale zeby zyskac na... nie wiem czym, wyjalem z kieszeni inhalator i zasymulowalem piekny atak astmy. wprowadzilem zamieszanie w szeregach panow-wladza, ktorzy zaczeli sie dopytywac, co to takiego. wytlumaczylem i zyskalem wspolczucie. chyba im sie glupio zrobilo, bo moj pies oddal mi paszport i zaczal uspokajac. w koncu zapytal, ile mam przy sobie pieniedzy. powiedzialem, ze grosze, troche lei i pare zlotych na autobus. powiedzial, zebym z nim poszedl. podeszlismy do kantoru, ten ustawil sie pare krokow obok i wykonal reka gest zapraszajacy do okienka. zapytalem, ale nie skupowali ani lei, ani peelenow. pies zaprowadzil mnie do innego "obomienia waljiuty". tez lei nie chcieli, ale zamienili mi dziesiec zeta. wysypalem panu wladza na reke te garsc salaty, ktora dostalem w zamian i obrocilem sie bez slowa.
- zaraz, zaraz. dla naczelnika jeszcze trzeba. - upomnial sie judasz jeden
- ale ja juz nie mam wiecej!.. - rozlozylem rece i dodalem w myslach "...zebraku w d... dziegciem smarowany"
- to z kim tu jestes!?
- z nikim nie jestem.
- gdzie twoj bagaz?
- pilnuja polacy, studenci, w pociagu poznalem... - "ze tez takie lgarstwa na egzaminach mi nie wychodza tak plynnie" - pomyslalem
- to co masz w bagazu? - wladza zebral dalej.
- nic... ciuchy... prezenty mamie wioze... - probowalem go wziac na wspomnienia z dziecinstwa
- co za prezenty? alkohol? - to widac tyle z dziecinstwa zapamietal...
- no mam jedno wino... - z prawda zgadzalo sie to tylko w jednej piatej.
- naczelnik wino lubi! - kaprawe oczeta mu sie zaswiecily.
no i musialem jeszcze wyskoczyc z (:przerwa na reklame) "grasa de cotnari" 1999, dobrego, taniego, bialego wina deserowego, nieco "damskiego" w guscie, do nabycia w cenie ok. 99 900 lei w sieci billa. kupuj tylko w rumunskich sklepach:)
stal przed poczekalnia. wynioslem mu butelke owinieta w pomaranczowa reklamowke. zwlekal z przyjeciem, bojac sie, ze zostanie zauwazony. pokazal, by isc za nim. wzial wino w dopiero w przejsciu podziemnym, kolo zamknietych kibli. spojrzal mi gleboko w oczy i powiedzial glosem glebokim jak otchlan sracza narciarskiego:
- ty z kijowa wracasz. - i zmruzyl kaprawe oczka - z protestow...
juz go mialem gdzies, bo w tym momencie przesadzil.
- taaa... z kijowa pociagiem z czerniowiec - usmiechnalem sie zlosliwie
- jak sie nazywasz?
- tomasz. foma andriejewicz.
- ja cie bede mial na oku, foma andriejewicz. ty pomaranczowy.

ciag dalszy nastapi.

tymczasem oglaszam konkurs: prosze wymienic wszystkie tytuly filmow, ksiazek, piosenek itp ktorych w formie przekazu podprogowego, w postaci przekreconej, znieksztalconej lub spastiszowanej uzylem w tym odcinku.
nagrode glowna sponsoruje siec billa;) nagrody pocieszenia: ladne, oryginalne, rumunistanskie pocztowki z autografem fomy andriejewicza. nagrody otrzymacie (badz nie) dzieki tworczej wspolpracy poczty polskiej i posta romana. odpowiedzi mailem:
a b r a h a m @ w p . p l do 3 lutego 2005.
 
wtorek, stycznia 11, 2005
  w zyciu nie chcialbym zapomniec
wzroku bosej wariatki w chustce i brunatnym prochowcu tulaca i kolyszaca kundla na srodku chodnika przy bulwarze karola i.

szeptu opatulonego w piec szalikow chlopczyka z damska torebka na szyi, patrzacego na mnie wielkimi, wystraszonymi, ciemnymi oczyma
-ce vrei? - pytam - czego chcesz?
-bani... - pieniedzy...

skowytu psa potraconego przez samochod w noc sylwestrowa, ktory otumaniony kreci sie jak bak na srodku jezdni, a samochody i przechodnie przystaja...

natretnego chlopaka usilujacego sprzedac mi peczek zielska - zaleznie od pory roku - bazylii, wrzosow, czy przebisniegow, potrafiacego z cierpliwoscia swietego nie reagowac na moje "spadaj", bo jest szansa, ze jednak kupie.

psa, ktoremu zatrzaskujaca sie zwrotnica uciela lape, a teraz skacze tak na trzech i dalej szuka czegos przy torach.

pulchnej blad dziwki ubranej na rozowo, ktora klient, czy alfons przyprowadzil do baru, w ktorym siedzalem ze znajomymi, a zwlaszcza jej obrazonej miny, gdy rozrechotalismy na widok jej jednoczesnego podrzucania cyckami i krecenia tylkiem, gdy szla w tych swoich niebosieznych rozowych szpilkach.

dwu szczeniakow meznie oszczekujacych sie przy najpelniejszym koszu na smieci na peronie 2 a jasskiego dworca, gdy w podlizu przebiegaja inne psy.

chlopaka z niesamowitym glosem, ktry fantastycznie spiewal koledy w pociagu. tak dobrze, ze dostal ode mnie pare groszy. a potem zostal pobity przez swojego starszego brata, wyrostka w niebieskim dresie i z piecioma sygnetami na brudnych rekach.

trzech dziewczynek chodzacych same po koledzie, z ktorych najstarsza nie miala chyba szesciu lat. i pyta sie, czy to prawdziwe pieniadze, gdy dalem im polska dwuzlotowke do zabawy.

i jeszcze mlodej cyganki ucierajacej nosa synkowi kwiecista, faldzista, bardzo jaskrawa spodnica.

i wielu, wielu innych rzeczy - zamiatanej pod nowobogacki dywan rumunskiej codziennosci.
 
niedziela, stycznia 09, 2005
  herr gott mieszka w braszowie
krotko po przyjezdzie do jass wyjechalem do braszowa. na koncert. moje francuskie damskie towarzystwo wywachalo gdzies, ze w braszowie ma sie odbyc koncert znanej w pewnych kregach portugalskiej spiewaczki fado, niejakiej misii. sandrine stwierdzila, ze jesli nie pojade z nimi, zaprzestanie zmywania naczyn. nie moglem ryzykowac. zgodzilem sie.

poszlismy jeszcze na proszona kolacje, z ktorej wrocilem okolo dziesiatej. gdy probowalem otworzyc drzwi, cos mi nie szlo. upewnilem sie jeszcze, czy otwieram wlasciwe drzwi i sprobowalem jeszcze raz. jeden zamek otwieral sie, drugi mial cos przeciwko mojemu kluczowi. zadzwonilem do sandrine, ktora planowala przyjsc o czwartej nad ranem, krotko przed odjazdem pociagu do braszowa. przyszla, sprobowala i... nic. zamek obrazil sie takze na nia. a bylo juz po jedenastej.
poszlismy do kawiarenki internetowej, by znalezc numer telefonu do jakiegos slusarza. okazuje sie, ze w jassach albo nie ma slusarzy, albo nie maja oni telefonow. operator kawiarenki powiedzial, ze nawet, gdy znalezlibysmy jakiegos, to raczej nie zgodzilby sie na interwencje, bo ludzie tu pracuja w normalnych godzinach. to co zrobic? trzeba wywazyc drzwi.

w klatce stalo dwu typow spod ciemnej gwiazdy, ktorych zwykle wieczorami tam sie widuje. zajmuja sie oni glownie paleniem papierosow, uprzejmym odpowiadaniem na pozdrowienia i otwieraniem ciezkich drzwi od klatki przed sandrine. stwierdzilismy, ze ta ich gwiazda jest wystarczajaco ciemna, zeby wiedzieli, jak sie z takimi opornymi zamkami rozprawiac. poza tym sandrine wystawila im dobre referencje na temat techniki otwierania bramy.
poproszeni o pomoc troche krecili nosami, ze niby nie chca robic skandalu, bo nasi sasiedzi ich znaja i nie bardzo lubia, ze teraz sa troche pijani, ale sie zgodzili. jeden z nich fachowym wzrokiem obrzucil feralny zamek, wlozyl klucz, pokrecil i wystawil diagnoze: zepsuty i nic sie nie da zrobic. trza drzwi wywazyc. jeszcze raz trzeba bylo ich poprosic o pomoc, jeszcze raz nie chcieli robic skandalu. ale w koncu jeden dal sie ublagac. ostro zabral sie do rzeczy, ale efekt byl mierny. pomogl mu drugi. juz lepiej. nie moglem tak stac i patrzec. wywalilem w drzwi porzadnego kopniaka, zawirowal swiat, podloga upadla mi na plecy. ale gdy wstalem, sam nie wierzylem wlasnym oczom: drzwi staly otworem. tyle, ze nie moje: sasiada. a w drzwiach stal sasiad w pizamie i zaspanym, pytajacym wzrokiem patrzyl sie na nasza gromadke. zapytalem, czy ma lom. nie mial. uspokoilem go i poslalem go z powrotem do lozka, a chlopaki dwoma uderzeniami szerokich barow dokonali komisyjnego otwarcia drzwi. ladnie im podziekowalismy, zaproponowalismy jakas kase, ale nie chcieli, polecili sie jeszcze na przyszlosc wzgledem montowania zamka.

w pociagu do braszowa zajelismy w czworo caly przedzial, ale mimo to nie bylo wygodnie. na ceratowych lawach nie da sie ani siedziec, ani lezec, ani nawet stac. ale jakos przemeczylismy te osiem godzin. na dworcu w braszowie obskoczyl nas od razu tuzin naganiaczy-poliglotow, rzekomych wlascicieli rzekomo jedynych pensjonatow w miescie i rzekomych taksowkarzy: "do bran, jedziecie do bran, drakula, zamek drakuli, tasmanski, transylwanski diabel z transylwanii?" poslalismy ich wszystkich do wszyskich diablow i zadzwonilismy do znajomego naszego znajomego, takze studenta z rodziny erasmusa, rodem z hiszpanii, ktory mial nam zapewnic nocleg. chlopak mial dla nas czas dopiero wieczorem, poszlismy zatem na przystanek autobusowy, jeszcze raz poslalismy taksowkarzy (nie jedzcie autobusem, to niebezpiecznie, zlodzieje kieszonkowcy rozbojnicy gwalciciele) do diabla transylwanskiego i pojechalismy do centrum celem zabijania czasu.

w braszowie bylem juz kilka lat temu, ale tym razem odnioslem inne wrazenie, niz poprzednio. wiele sie od mojej ostatniej wizyty zmienilo - wiele budynkow odrestaurowano, pojawilo sie wiele kolorowych witryn sklepowych i "miejskich" knajp. miasto nabralo bardzo zachodniego, ale i turystycznego charakteru. do tego bylo juz wystrojone na swieta, a wokol ratusza odbywal sie weihnachtsmarkt. - slowo daje, jestem w niemczech - przeszlo mi przez glowe.

od razu poszlismy do "czarnego kosciola", bo jest strasznie wczesnie zamykany. nagle polano mi miod na uszy:
- eintrittskarten bitte! - glosem przyjemnym jak skrzypienie drzwi i nerwowym stukaniem w szybke przywitala nas stara pudernica w kiosku stojacym w przedsionku. az cieplo na sercu mi sie zrobilo, bo poczulem sie jak w pociagu frankfurt oder - berlin zoo.
- chetnie bysmy je nabyli, ale gdzie? - odpowiedzialem w pieknym jezyku poetow i filozofow
- u mnie! - prukwa znow zaskrzeczala
- niech bedzie pani tak mila i sprzeda nam cztery bilety dla studentow - usilowalem przy tym nie parsknac smiechem
- sechzig tausend! - zabrzmialo jak szczekniecie owczarka niemieckiego
- z wielka przyjemnoscia. dziekujemy i zyczymy milego dnia.
zwiedla pigwa bez slowa zatrzasnela okienko. tak zakonczylo sie moje pierwsze spotkanie z sasami w siedmiogrodzie.
weszlismy do wielkiego jak obszar osadnictwa niemieckiego, ciemnego jak srednie wieki i zimnego jak protestanckie wychowanie, gotyckiego kosciola. trzesac sie z zimna pokrecilismy sie po tym gmaszysku, ogladajac wywieszona na bocznych lawkach kolekcje tureckich i perskich dywanikow modlitewnych oraz slady po pociskach wystrzelonych w grudniu 1989, na jednej z kolumn. ale dlugo w tej lodowce nie dalo sie wytrzymac, musielismy wyjsc i sie zagrzac.

wiadomo, ze najlepiej w takich sytuacjach pomaga grzane wino. ja mialem ochote zrobic to, co zrobilby na moim miejscu kazdy facet, to znaczy poszedlbym do pierwszego lolalu i poprosil o kubek grzanego wina. ale tu sytuacja byla bardziej skomplikowana, bo bylem z trzema francuzicami. one musialy lokal najpierw w y b r a c !
poza tym jedna z nich miala w planach zakup butow, a druga zakup plyt z muzyka rumunska, tak wiec wykonalismy slalom po wszystkich sklepach obuwniczych i muzycznych na najbardziej turystycznej ulicy, a nie bylo ich malo. w koncu udalo mi sie je wciagnac do jakiejs bocznej uliczki, gdzie sklepow nie bylo, byl za to bardzo mily, lekko kiczowaty w wystroju bar. od razu rzucilo sie w oczy, ze ceny sa prawie dwa razy wyzsze, niz w jassach. wypilismy to wino i ruszylismy szukac jakiegos zakladu gastronomicznego. tym razem objalem dowodztwo i juz po pieciu minutach znalazlem lokal z nalesnikami.

- ja tam nie wejde - oswiadczyla sandrine - patrz, jak sie to nazywa - z obrzydzeniem wskazala mi szyld z dumnym napisem "cafe la republique". znany mi jest stosunek mojej francuskiej wspollokatorki do symboli patriotycznych (ona nawet wysypki dostaje na dzwiek "marsylianki"), ale tu dziewczyna przesadzila.
- to zostan na zewnatrz. jestem glodny i marzne.
nie zostala. nalesniki bylyby pyszne, a grzanec moze nie tanszy, ale na pewno lepszy, niz w poprzednim lokalu. tylko wystroj w stylu "paryskie swieta w rumunskiej wyobrazni" i muzyka - amerykanskie pop-koledy troche przeszkadzaly.

zadzwonil nasz hiszpanski znajomy znajomego, zapytal, gdzie jestesmy i po dziesieciu minutach juz u nas byl. razem ze sliczna i mila francuska. zaczalem zalowac, ze nie studiuje w braszowie. zaprowadzili nas do jej mieszkania, polozonego z samym centrum miasta, a mimo to cichego, bo na wzgorzu. zaklalem, ze wybralem jassy, zamiast braszowa. dostalismy klucze i cale mieszkanie do swojej dyspozycji, sliczna i mila francuska poszla nocowac do naszego hiszpanskiego znajomego. bo to jego dziewczyna byla. jeszcze raz zaklalem szpetnie.

bilety na koncert byly dosc drogie, jak na rumunskie warunki, ale mimo to publicznosc dopisala. artystka misia wyszla na scene z polgodzinnym opoznieniem, zapytala w jakim jezyku ma z publicznoscia rozmawiac, po francusku, czy angielsku. publicznosc nie mogla sie zdecydowac (mlodzi - ingliiiisz, starzy - frrrrrouseee) , wiec misia zdecydowala sama i po francusku wytlumaczyla, ze byla z zespolem na zakupach, kupowali nowe ciuchy, bo bagaze im linie lotnicze posialy. i zaczela spiewac. ale jak! jak aniol! z diabelska ekspresja w glosie! z tym ze to anielskie spiewanie troche mnie zaczelo po dwudziestu minutach meczyc, bo jakos jedna piosenka do drugiej podobna... natomiast rumunskiej publicznosci podobalo sie i to bardzo, bo mnie miedzy piosenkami oklaskami budzili. a na koncu oczywiscie zgotowali spiewaczce owacje na stojaco.

po koncercie znow wybralismy sie na poszukiwanie czegos taniego do zjedzenia, co nie bylo by nalesnikami z la republiqe, ani plastykiem z macdonalda. pozostal jakis fastfood. ale wyboru juz nie bylo. zamowismy costam-z-frytkami i czekalismy w halasie muzyki rabanej, czyli umc-umc. jak w dyskotece w latach dziewiecdziesiatych. szybciutko wcielismy te psia karme, ktora nam podano, w moim wypadku byly to konczyny kurczaka, ktorego zycia pozbawiono jeszcze chyba za czasow dzielnego decebala, pogromcy wrazych rzymian.

znow spotkalismy naszych gospodarzy, tym razem przypadkiem. zabrali nas do jakiejs strasznie zatloczonej i halasliwej knajpy w kamienicy na starowce. na starym miescie znajduje sie mnostwo mniej, lub bardziej gustownych lokali, ale ten, wedlug naszych gospodarzy, mial byc najmniej zatloczony i halasliwy. i podobno byl jednym z tanszych, choc ceny byly dokladnie dwa razy wyzsze, niz w podobnych klubach jasskich. dlugo nie dalo sie posiedziec, bo ta rumunska plaga w postaci muzyki typu "mlotem w leb" uniemozliwiala jakalkolwiek wymiane zdan. slowo daje, w niewielu knajpach w rumunii, ktore odwiedzilem, da sie spokojnie porozmawiac i wypic wiecej niz dwa piwa, nie ryzykujac utraty sluchu. ucieklismy spac.

nastepnego dnia wstalismy wczesnym popoludniem i wybralismy sie na spacer do podmiejskiej dzielnicy schei, za dobrych, saskich czasow zamieszkanej przez rumunow, ktorym nie wolno bylo osiedlac sie w obrebie murow miejskich. to bardzo urokliwe miejsce: malutkie domki przy kretych i stromych uliczkach, ustawione jakby jedne na drugich, wypelniajace doline az do granicy lasu. a z granicy lasu - fantastyczny widok na stare miasto i przedmiescia. znalezlismy tam na zboczu, krzyz ustawiony przez legionistow sw. michala archaniola - faszyzujacy ruch odrodzenia narodowego z lat dwudziestych, do ktorego nalezeli nawet mlodzi cioran i eliade.
wracajac wstapilismy do kosciola, ktory stanowczo wygladal mi na katolicki, albo co najmniej protestancki. strzeliste wieze, smukla sylwetka nie budzily watpliwosci. jednakze wewnatrz okazalo sie, ze to cerkiew i to od zawsze, sobor sw. mikolaja.

minelismy domek mieszczacy zaklad pogrzebowy (dla emerytow dziesiec procent rabatu) i przez imponujaca brame miejska weszlismy do starowki. polazilismy jeszcze po labiryncie niemieckich uliczek. przy jednej z nich, nie szerszej niz na trzy metry, stoi pomalowana na czerwono kamieniczka. na drzwiach wisi wizytowka pana boga. "herr johann gott". gdyby wiec ktos sie pytal, gdzie mieszka pan bog - odpowiedzcie mu, ze w braszowie. z reszta nie ma sie co dziwic. to bardzo ladne miejsce.
 
piątek, stycznia 07, 2005
  jak wyjechac z kiszyniowa
po ponad jednomiesiecznym trzymaniu was w napieciu zdradze w koncu, co takiego zjadlem na kolacje w kiszyniowie. nie byla to ani mamalyga z bryndza, ani ciorba de burta, ani tez wolowina z rusztu. jedyna restauracja, jaka udalo mi sie znalezc w centrum stolicy republiki moldowy byla pizzeria w stylu amerykanskim, podano mi tam lasagne z miesem wolowym, odgrzewana w mikrofali. to z reszta nie bylo takie pewne, bo mlody kelner, przed przyjeciem mojego zamówienia jeszcze sie upewnil, krzyczac przez cala sale w kierunku kuchni: „grisza, bif jest’ !?!”. a potem zaproponowal jakies pyszne piwo, z lekkim miodowym posmakiem, którego nazwy niestety nie zapamietalem. klientela mówila raczej po rosyjsku, ubrana byla straszliwie szykownie, ze az troche glupio mi bylo siedziec tam w powycieranych spodniach wojskowych i wyswiechtanym goreteksie. ci, którzy akurat nie rozmawiali po rosyjsku, bawili sie blyszczacymi i mrugajacymi telefonami komórkowymi (na wszelki wypadek nie wyciagalem swojego badziewka), albo stali na zewnatrz i palili papierosy parliament (szczyt mody, kosztuja jedno euro, czyli duzo wiecej niz marlboro i maja filter z tekturki - smierdza tak samo). oczywiscie mimo minus dziesieciu stopni na zewnatrz kurtki wszyscy mieli szeroko rozpiete, by wyeksponowac biel welnianych sweterków i zlota bizuterie.
pózniej powlóczylem sie po wyludnionym centrum. popatrzylem sobie na posowiecki monumentalizm powojenny i rumunski prowincjonalizm przedwojenny. i tak sobie przypomnialem rozmowe ze studiujacym ze mna kiszynowianinem:
- a jassy podobaja ci sie? – zapytalem idac z nim na bezskuteczne poszukiwanie jakiegos klubu otwartego we wtorek
- ladne miasto – odpowiedzial, ale raczej bez przekonania – duzo zieleni, architektura ladna...
- a kiszyniów ladniejszy?
- konieszno, eto stolica! tam zywiotsja, a nie kak zdies’...

niezla stolica. przygladnalem sie jej troche dokladniej jeszcze nastepnego dnia rano. wymeldowalem sie z hotelu, w którym jako hotel sluza tylko dwa pietra, pozostale dwa sa wynajete dentystom, ginekologom, biurom podrózy, oraz adwokatom i innej holocie. przebrnalem przez wszechogarniajace targowisko, gdzie sprzedaje sie wszystko i dotarlem do jakiejs zaciemnionej i wyziebionej kawiarni. podszedlem do szykwasu. poczekalem dobre kilka minut, bo pani zza lady zajeta byla rozmowa ze znajoma. przerwalem im znaczacym chrzaknieciem, czym chyba pania zza lady obrazilem, bo kazala mi usiasc i czekac. zamówilem kawe, ale chyba nie uslyszala, bo musialem zamówienie powtórzyc. poprosilem jeszcze o kapusniaka (o, i jeszcze to tutaj poprosze), czym spowodowalem, ze kelnerka stala sie chyba moim najzacieklejszym wrogiem, bo to „to tutaj” ma swoja dumna nazwe, której osmielilem sie nie wymienic. na pewno naplula mi za to do kawy.

pokrzepiony wywarem z cykorii i zboza o smaku omalze kawianym zarzucilem plecak i poczlapalem po niegdysiejszych przedmiesciach stolicy basarabii. wygladaja jak na starych fotografiach: chylace sie chalupki, sklepiki oferujace szwarc, mydlo i powidlo, bloto wszedzie, wilgoc wszedzie, na budynku warsztatów jakiejs zawodówki tablica po rusku i jezykiem rumunskim pisanym cyrylica przypominajaca, ze w tym budynku byla szkola, do której uczeszczal jakis mlody komsomolec o rumunskim nazwisku. tylko wielka synagoga nie wyglada juz jak synagoga, bo zostala z niej romantyczna ruina.
- prosze mi powiedziec, co to za budynek byl? – zapytalem jakiegos chlopka-roztropka w futrzanej czapie, cmiacego papierosa bez filtra na podwórku obok.
- a to laznia miejska byla. ale sie rozsypala. – odpowiedzial patrzac w dal i pokiwal glowa. – wszystko sie sypie – dodal strzepujac popiól z papierosa.
nie wdajac sie w dalsze dyskusje poszedlem dalej.

pora byla isc na dworzec autobusowy. gdy tam dotarlem, sprawdzilem jeszcze tablice odjazdów i zaczalem rozpytywac, gdzie w tym burdelu moze stac mój autobus, bo tu na kazdym stanowisku staly po trzy. a miedzy nimi stragany. okazalo sie, ze owszem, autobus z jass przyjezdza na ten dworzec, ale do jass i w innych kierunkach zagranicznych wyjezdza z dworca poludniowego. i trzeba bylo wziac maxi-taxi, bodajze 15 i jechac. atmosfera troche mi sie zagescila, bo zostal mi tylko kwadrans, ale znalazlem busik, a busik ruszyl. i poczal zmudnie przeciskac sie miedy straganami, miedzy autami zaparkowanymi w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i miedzy ludzmi, przeciskajacymi sie miedzy tym wszystkim. ale w koncu przecisnal sie i pooooszedl! szkoda, ze panstwo tego nie widzieli! on nie jechal, on lecial, z arogancja geniusza lekcewazac znaki drogowe, przepisy i strach przed smiercia. z predkoscia wiatru przemknelismy przez miasto, zdazylem tylko w pedzie zobaczyc socklasycystyczny portal stadionu i czerwone swiatla na skrzyzowaniach...
na „juznyj wakzal” wjechal z pelna predkoscia, osadzil maszyne w miejscu, jak kawalerzysta rumaka. wysiadlem i na trzesacych sie nogach dobieglem do jedynego stojacego tam autobusu w kolorze zabloconym. okazalo sie, ze na piec sekund przed odjazdem.

razem ze mna jechalo kilkoro moldawskich studentow wiozacych w niesmiertelnych torbach sloiki z zapasami. nikt do nikogo sie nie odzywal.
tylko na rumunskiej granicy policjant zdziwil sie oczywiscie, ze mowie po rumunsku, a gdy wyjasnilem, ze tu studiuje, zadal mi glupie pytanie, czy wyrobilem sobie pozwolenie na pobyt. ja mu jeszcze glupiej odpowiedzialem, ze nie mialem na to czasu. machnal reka i oddal mi paszport z pieczatka, po ktora tu jechalem.
 
poniedziałek, grudnia 13, 2004
  oficjalne przeprosiny
niniejszym bardzo przepraszam czytelnikow mojego bloga za tak dlugie trzymanie ich w napieciu (pl. napiecie - suspens, voltage). chcialbym wyrazic moje ubolewanie (pl. ubolewanie - aj em sory) nad faktem, ze nie potrafie wygospodarowac wystarczajacej ilosci czasu, by opisac ten uczelniano-podrozniczo-zawodowy huragan (pl. huragan - hurikejn, tornado, typhoon) , ktory tu wokol mnie panuje. o kolacji w kiszyniowie, powrocie do domu, wizycie w saksonii, czyli braszowie napisze tak szybko, jak to mozliwe.

na razie mam tu straszne cisnienia (pl. cisnienie - preszjon) zwiazane z burdelem (pl. burdel - publik hous, dizorder) wyborczym (pl. wybory - czojses, elekszion).
 
wtorek, listopada 30, 2004
  z kiszyniowa dla bloggera fomka k.
fomka odwiedza moldawie. pierwszym miastem w republice moldowy, ktore zaszczycil, jest stolica tego kraju, kiszyniow. miasto powitalo reportera chlodno.

po niewielkich klopotach na granicy znalazlem sie poza zasiegiem rumunskiej sieci komorkowej i radiowej. jestem wolny od obowiazku raportowania o wyborach, ale nie moge sie powstrzymac od uzywania standartow iar.

jest... ciekawie. kiszyniow to chyba najdziwniejsza stolica, jaka widzialem. to jedno wielkie targowisko, przez ktore przeciskaja sie przechodnie i samochody.
przez trzy godziny szukalem hotelu w odpowiedniej cenie. zlazilem pol miasta, odwiedzilem trzy. wszystkie byly albo pelne, albo drogie. w koncu znalazlem jeden dosc tani i to do tego w poblizu dworca autobusowego, na ktory przyjechalem.

a teraz szukam jakiejs restauracji. dalej laze po calym centrum, ale jakos niczego nie widze. slucham sobie za to ludzi. mowia albo po rumunsku z ruskim akcentem, albo po rusku z rumunskim. a jak sie ich cos zapytam po rumunsku, to odpowiadaja po rusku. i na odwrot. dziwne ludzie. i restauracji w miescie nie maja...
 
poniedziałek, listopada 29, 2004
  pomaranczowo
zmienilem layout, bo tamten jakos mi sie znudzil. a ten jest duzo wyrazniejszy i do tego ciut pomaranczowy, a to podobno modny kolor w tym sezonie. nawet sandrine kupila sobie pomaranczowe buty:)

nie bede pisal, jak mi sie pracuje w charakterze korespondenta zagranicznego, bo w wyborczej napisali, ze za pisanie na blogu o robocie mozna wyleciec. a mi sie podoba, chociaz zestresowany jestem jak nieboskie stworzenie. ale powoli przyzwyczajam sie. musze tylko przywyknac do czytania co najmniej dwu gazet dziennie i ogladania dziennikow tv. radio slucha za mnie sandrine. odbieramy tu radio france internationale, bo rumunia to czesc wielkiej frankofonicznej rodziny narodow.
tvn 24 czuje chyba do mnie miete, bo dzwoni co najmniej dwa razy dziennie, niby, zeby sie dowiedziec, co z wyborami. ale ma powazna konkurencje w postaci informacyjnej agencji radiowej, ktora dzwoni co najmniej cztery razy na dzien.

jesli ktos z was mnie slyszal w radiu, czy tv, niech bedzie tak mily i napisze, jak wychodzilo.

uciekam przed tymi telefonami i wyborami do kraju przeciekawego, republiki moldowy.
bede donosil, jak tam jest, bo w polsce to ludziska nawet nie bardzo wiedzo, gdzie to tam jezd.
 
sobota, listopada 27, 2004
  przekaz masowy
lans fomki nie zna granic. opanowuje on powoli wszystkie srodki masowego przekazu.
zaczelo sie od krociutkiego wywiadu dla anglojezycznej gazety uniwersyteckiej, w ktorym pytano mnie, jak mi sie podoba w rumunii i dlaczego akurat wybralem ten kraj. numer z moim wywiadem. nie bardzo pamietam, co odpowiedzialem, bo bylem lekko niewazki, kiedy mnie interwywoluwywano, bo to ta impreza z trzesieniem ziemi byla. gazety jeszcze nie mialem w rekach, ale mowia mi ludzie, ze mi sie tu podoba i w ogole same dobre rzeczy mowilem o rumunii. niech i tak bedzie.

dalej, w zeszlym tygodniu uznalem, ze przeczytalem wystarczajaca ilosc gazet i nasluchalem sie miejscowego radia do syta i postanowilem sie moimi cennymi informacjami podzielic. ciekawostka tygodnia sa wybory, wiec napisalem artykul przedstawiajacy glownych kandydatow, ich partie i kampanie wyborcze i rozeslalem go do wyborczej, rzeczki, papu i polskiego radia. wszyscy mnie olali z wyjatkiem informacyjnej agencji radiowej. mily pan kazal mi przygotowac zapowiedz radiowa na 40 sekund, dodal, ze nie ma czasu mnie tego uczyc, ale podal kilka regul, i dodal, ze jezeli opanuje je blyskawicznie, to iar jest gotow wspolpracowac. no to przygotowalem cos w rodzaju korespondencji, ze dwa razy poprawialem, ale lykneli i kazali nagrac na mp3 i wyslac. i chyba im sie spodobalo, bo pojdzie to do emisji w niedziele rano. sluchajcie zatem polskiego radia! polskie radio rulez! poza tym w niedziele mam byc na nasluchu i w gotowosci bojowej, bo beda dzwonic i pytac sie, jak ida wybory. z tej okazji w moim mieszkaniu pojawi sie pozyczony telewizor. ale na kase za te robote jak narazie nie mam co liczyc... moze, jak sie sprawdze.

jakby tego bylo malo, fomka pojawi sie w telewizji. rumunskiej telewizji, znaczy sie. rumunska telewizja progam pierwszy zazyczyla sobie reportarzu o cudzoziemcach w rumunii na swieto narodowe 1 grudnia. wydelegowala do tego mloda pania redaktur, absolwentke mojej renomowanej uczelni i kolezanke koordynatorki studentow z importu. poprosila ja o kontakty do zagranicznych studentow, ktorzy cos potrafia wydukac po rumunsku. no i tak zostalem poproszony do wspolpracy.
pani redaktur nie byla za bardzo przygotowana i pytala mnie, jak mi sie podoba w rumunii i dlaczego akurat wybralem ten kraj. jeeejku, jak ja bardzo chcialem ja zapytac, dlaczego oni wszyscy maja takie kompleksy! ale sie powstrzymalem i bredzilem cos o stereotypach na temat ich kraju, ciekawej historii i kulturze, milych ludziach i bla bla bla. a najlepsze jej pytanie brzmialo: czy podoba mi sie zima? kamerzyscie chyba spodobal sie moj sposob chodzenia, bo kazal mi defilowac przed kamera. filmowal wchodzenie na schody i schodzenie. a najbardziej glupio mi bylo, jak sobie zazyczyli mnie skamerowac w bibliotece wydzialowej. wpierniczyli sie z kamera do czytelni, gdzie jakas czterdziestka moich kolegow z historii pracowicie zakuwala i kazali mi udawac, ze sie ucze. obciach na cala bude. mieli jeszcze lepsze pomysly, na przylkad, zeby sfilmowac mnie na zajeciach, albo zeby wlezc mi do mieszkania i sfilmowac moj balagan, ale upieklo mi sie.

a teraz slucham francuskiego radia rfi, w ktorym jacys gadacze mowia o sytuacji na ukrainie i przy tej okazji obgaduja polske. jeden komentator mowi, ze wdalismy sie w niebezpieczna walke o wplywy na ukrainie z nie byle kim, bo z moskwa. i dodaje, ze jest szansa, ze w tej konkurencji zwyciezymy.
a osobiscie zyczy kwasniewskiemu, "znakomitemu znawcy geopolityki regionu" powodzenia w mediacjach
 
poniedziałek, listopada 22, 2004
  coraz bardziej w domu
oj, dawno nie pisalem, oj dawno... a wydazylo sie w tym czasie sporo, wydarzylo... a nie pisalem z tego wzgledu, ze wiekszosc mojego wolnego czasu spedzam w bibliotece i zbieram materialy do referatów. i stwierdzilem, ze jakkolwiek nie mowie jeszcze biegle po rumunsku, to rozumiem wlasciwie wszystko i czytajac obywam sie praktycznie bez slowników.

wybralem sie pewnego dnia na wieczorek kulturalny rosjan-lipowian, takiej malutkiej mniejszosci narodowej, która mamy i w polsce, tylko u nas nazywaja sie oni staroobrzedowcami. spóznilem sie troche i oszczedzilem sobie tym samym czesci wystepów taneczno-spiewaczych, a trafilem na najciekawsza czesc programu, czyli na bankiet. pogryzajac kielbase, pierogi i bliny pogadalem chwile z mlodym lipowianinem, który po rosyjsku zna tylko "na zdarowie". mówil, ze lipowian jest co prawda juz malutko, ale za to sa silni, zwarci i prezni, maja zwiazek mlodziezy, kursy rosyjskiego i, oczywiscie, cerkiew. tylko, ze coraz ich mniej, bo wbrew zyczeniom starszego pokolenia, mlodzi wybieraja sobie wspolmalzonków sposród rumunów...

pokazal mi swoja ulubiona knajpe. miesci sie ten przybytek w jakims podwórku, w podziemnym garazu, prawie wszyscy goscie sa ubrani na czarno i maja dlugie wlosy i sluchaja ciezkiego metalu. glówna atrakcja jest to, ze kazdy moze podejsc do komputera ustawionego na barze i puscic muzyke, jaka tylko zapragnie, pod warunkiem, ze jest to wlasnie ciezki, baaardzo ciezki metal. od razu polubilem to miejsce, bo muzyka, co prawda "niszowa", nie jest grana tak glosno, jak w innych rumunskich barach, napoje sa bardzo tanie, a goscie niezwykle otwarci i mili. i czasem tancza! przesmieszny widok, gdy trzech, czy czterech dlugopiórych staje na srodku knajpy i niezmordowanie wymachuje czuprynami, jak na koncercie.

a teraz uwaga! okazalo sie, ze nie jestem jedynym polakiem na tej uczelni! doniesiono mi, ze na roku przygotowawczym jest dwu innych. natychmiast ich zlokalizowalem i odwiedzilem. tomek i jarek to studenci teologii prawoslawnej, którzy zostali wyslani na studia magisterskie do rumunii. znaczy klerycy, ale calkiem normalni. duzo normalniejsi, niz znani mi klerycy katoliccy:) niesamowicie mi bylo przyjemnie w koncu z kims porozmawiac po polsku. chlopaki sa tu dopiero trzy tygodnie i jeszcze troche czuja sie zagubieni. pokazalem im kawalek miasta i wstepnie umówilem sie na polska kolacje w postaci pierogów.

do moich czterech przedmiotów doszedl mi piaty. na mojej uczelni otwarto bowiem nowy kierunek studiów magisterskich, "historie i kulture zydów", wiec nie moglem sie oprzec przed wybraniem choc jednego przedmiotu. wybralem zatem "historiografie zydowska". "sprzedam" tu na zaliczenie prace, ktora i tak mialem zamiar napisac, o zydowskiej spolecznosci i jej kulturze w jassach w latach 1923-1942. wlasnie dlatego przesiaduje tak w bibliotece.

ta biblioteka to niezmiernie ciekawy, pelen niespodzianek zaklad. korzystanie z niej przypomina uczesnictwo w jakiejs grze, której regul sie nie zna i trzeba je dopiero odgadywac. poczawszy od tego, ze studenci nie moga uzywac paradnych schodów, które sa na wprost wejscia, tylko ryzykujac zdrowie i zycie, musza wspinac sie kretymi i stromymi schodami "dla sluzby". katalog jest co prawda skomputeryzowany, ale nie calkiem i szlag moze trafic podczas poszukiwania. kazdy egzemplarz nawet tej samej ksiazki ma calkiem inny numer. biblioteka jest "centralna", zle wiekszosc zbiorów znajduje sie w filiach. obowiazuja jakies dziwne limity w wypozyczaniu ksiazek, takie jak ze mozna wziac najwyzej trzy, ale nie mozna wypozyczyc jednoczesnie dwu tomów. w czytelni za to nie mozna wziac wiecej niz pieciu tomów dziennie, co oznacza, ze nawet jak oddam, to co wzialem, to nie moge na to miejsce wziac czegos innego w tym dniu. a w ogóle to na zamówienie trzeba czekac nawet do dwu godzin. zgroza. i to tylko czesc tych dziwnych regul. widac strasznie jestem rozpieszczony na tej mojej niemieckiej uczelni z biblioteka o wolnym dostepie do zbiorów...
 
czwartek, listopada 11, 2004
  grenz-verkehrt czesc druga narodowy groch z kapusta
jadac z powrotem w strone granicy prawie nie rozmawialismy. kola wygladal na mocno zmeczonego. odebral telefon od znajomego z zaproszeniem na pol litra, ale odmowil. podglosnil radio, w ktorym leciala rosyjska muzyka, wylacznie rytmiczne i melodyjne piosenki o milosci. tylko, ze w odroznieniu od tego typu przebojow rumunskich, czy polskich, teksty traktowaly tylko o milosci szczesliwej, spelnionej, o tym, ze kolezanka wcale nie odbija kolezance narzeczonego, o tym, ze chlopak zakocha sie w dziewczynie ladnej i spokojnej, po czym sie z nia ozeni i beda miec dzieci, o udanych zwiazkach i... reprodukcji. jedna piosenka powstala chyba na zamowienie ruskiego rzadu, zaniepokojonego spadkiem przyrostu naturalnego. miala szybka, z lekka ludowa melodie i tekst wzywajacy do rozmnazania sie i zasiedlania rosji, bo w tym jej sila! powaznie, gdy to uslyszalem, zdebialem, a potem malo nie peklem ze smiechu!

zapytalem kole, czy czesto tak kursuje przez granice. okazalo sie, ze tylko dwa razy na miesiac, bo na tyle pozwala mu polroczna wiza za piecdziesiat dolarow. moglby wykupic taka za sto piecdziesiat, do wielokrotnego przekraczania granicy, tylko rzadko ma taka kase. na pytanie, ilu takich "taksowkarzy" jezdzi miedzy czerniowcami a suczawa, nie bardzo potrafil odpowiedziec. "a w ch... ich bude, tricat, sorok, nie znaju..."

zjechalismy z glownej drogi i wjechalismy do sennego, zamglonego miasteczka. gdzieniegdzie slychac bylo muzyke weselna. na glownym placu, pod postumentem bez pomnika i w poblizu parku, na lawkach siedziala mlodziez, popijajac i tepo patrzac sie na droge. nie widzialem pietrowych budynkow - za wyjatkiem magaznu handlowego i "ratusza". z dziurawej asfaltowej drogi zjechalismy na jeszcze bardziej dziurawa droge blotna, oswietlona jedynie swiatlem z okien domow. w koncu kola wjechal na podworko i zgasil silnik. bylismy na miejscu.

przywitalem sie z tatiana, zona koli i jego szwagrem, dwudziestoletnim dryblasem, ktory porozumiewal sie chyba tylko za pomoca mrukniec. wreczylem "goscince", ktore kupilem jeszcze w suczawie na wszelki wypadek. nie obylo sie bez rytualnych ceregieli ("a gdzie tam, a na co, a po co, nie trzeba bylo"), ale w koncu kawa i "babskie" wino zostaly przyjete. gospodarz oprowadzil mnie po obejsciu, pokazal gdzie jest nowowymurowany wychodek (z dwoma stanowiskami strzeleckimi, tylko wybierac - dziura, albo "narciarz") i wytlumaczyl, jak don bezpiecznie dojsc, co wcale nie bylo takie latwe ze wzgledu na bloto i gruz. lazienki wybudowac jeszcze nie zdazyl.
wreczono mi pantofle i pokazano, gdzie jest moj pokoj, po czym wprowadzono do pokoju gospodarzy i przedstawiono mlodszemu synkowi jako "dziadzie fome". pieciolatek patrzyl troche nieufnie na nowego "dziadzie", ktrorego jeszcze w zyciu nie widzial, ale "dziadzia foma" wreczyl paczke cukierkow i zostal niniejszym przyjety w poczet nieco dalszej rodziny. rozmowa szla troche ciezko, bo maksim mowil niewyraznie po ukrainsku, a ja po rosyjsku z polskim akcentem. w koncu udalo sie otworzyc cukierki, ktorych polowa zostala natychmiast pochlonieta, a druga polowa zachowana dla starszego brata, ktory juz spal.

tania wniosla wielka miche pielmienow z miesem, kola zadal sakramentalne pytanie: "sto gram budiesz?", po czym zasiedlismy do stolu. kola jesc nie chcial, a pic nie mogl, bo mial jeszcze gdzies jechac (zdaje sie, ze po te pania z granicy), wiec towarzystwa dotrzymal mi jego milczacy szwagier. przy akompaniamencie zachecen do nakladania na talerz i "niesciesniania sie" najadlem sie do syta i az nadto, po czym zajelismy sie ogladaniem telewizji. lecial wlasnie "wieczor wyborczy", przy czym na ekranie widac bylo prawie wylacznie premiera janykowycza. przelaczono kanal. to samo. przelaczono. pozostawiono. kanal studencki, ktory bardzo kiepsko odbieral. kabaret, bez jakichkolwiek zartow politycznych. stwierdzilem, ze pora isc spac.

rano kola zbudzil mnie przed osma, podano mi miske z woda i recznik, bym mogl sie opluskac, kazano mi zapakowac do plecaka trzy kilo jablek z ogrodu. zjedlismy sniadanie, wreczylem mu moje dolary i pojechalismy do miasta. po wczorajszej pogodzie nie bylo sladu - bukowinskiego krajobrazu nie dalo sie podziwiac z powodu gestej jak mleko mgly. miasto wygladalo w swietle dnia jak duza wies - nawet w samym centrum staly domki z ogrodkami, a przed kazdym plotem stala obowiazkowa laweczka.

w czerniowcach padalo. kola kupil na bazarze z badziewiem samochodowym olej w opakowaniu z niemieckimi napisami. pojechalismy do warsztatu. czekajac na majstrow, ogladalismy poustawiane rowniutko zachodnie, nowiutkie samochody.
- to mowisz, ze studiujesz w niemczech, tak?
- zgadza sie.
- to moglbys pomoc sprowadzic taka maszyne. znaczy wiesz, na ubezpieczenie. rozumiesz?
- nie bardzo... - udawalem glupka
- dogadujesz sie z niemcem i dajesz mu sztuke albo dwie dolcow. bierzesz samochod do naszej granicy i ktos go przerzuca, a ty zarabiasz sztuke. a niemiec zglasza kradziez i wyplacaja mu ubezpieczenie.
- tylko to trzeba by bylo z kims zaufanym zalatwic, zeby nie wystawil.
-jakby wystawil, toby potem do konca zycia mial klopoty z seksem. wiesz, nasi. z naszymi to albo uczciwie, albo wcale.
- pomysle. - ucialem rozmowe. jakos wolalbym tej sztuki w taki sposob nie zarobic.

przyjechali mechanicy: dwu mlodych chlopakow w jasnych spodniach, czarnych, szykownych skorzanych kurtkach i modnych kaszkietowkach. otworzyli zasmiecony jak nieszczescie garaz i kazali wjechac na kanal. nie przebierajac sie w zadne drelichy, czy fartuchy, jeden zaczal grzebac w silniku, a drugi zajal sie rozmowa o interesach z moim gospodarzem. przestalo padac. dogadalem sie z kola, ze spotkamy sie za dwie - trzy godziny na dworcu autobusowym i trolejbusem pojechalem do centrum. dojechalem do fary i zdazylem jeszcze na ostatnia msze - po ukrainsku. chcialem po niej pogadac z ksiedem, ale ten spieszyl sie, bo mial jeszcze odprawiac msze na cmentarzu - bylo wszystkich swietych. wlasciwie mialem ochote tez ten cmentarz zobaczyc, tylko nie zrozumialem nic z tego, jak mi tlumaczono droge.

pospacerowalem po uliczkach i zaulkach czerniowiec. na placu ratuszowym, pod pomnikiem tarasa szewczenki odbywal sie mityng wyborczy zwolennikow juszczenki. przypomnialo mi to mityngi niepodleglosciowe, jakie widzialem we lwowie w kilkanascie lat temu. mlody, ochrypniety czlowiek charczal od tuby, ktora to charczenie jeszcze zwielokrotniala, a jakies dwie setki innych mlodych ludzi skandowala nazwisko kandydata opozycji. w bocznych uliczkach inni mlodzi ludzie, w mundurach, leniwie przypatrzywali sie zgromadzonym, palac papierocy i luskajac pestki slonecznika.

gdy wrocilem na dworzec, kola juz kompletowal sklad pasazerow i upychal bagaze. nie bylo to latwe, bo jadaca z nami kobieta wiozla ze soba wielkie wory z gumowymi butami, dzieciecymi czapkami i czort wie czym jeszcze. niebawem ruszylismy w strone granicy. troche niepokoilem sie, czy nie bede musial wrocic do czerniowiec i zalatwiac wizy, bo ktos mnie nastraszyl, ze numery z przekraczaniem granicy nie zawsze wychodza, bo pobyt turystyczny jast mozliwy tylko raz na pol roku, ale wszystko poszlo gladko. tylko kola byl zly, bo musial przez ta babe z worami dac wieksza lapowke niz zwykle. i do tego druga, gdy go zatrzymala drogowka.

pozegnalismy sie w suczawie. na dworcu stal juz busik do jass, ale nie pojechalem nim. zarezerwowalem sobie tylko miejsce na ostatni kurs i poszedlem na cmentarz.

czy jedliscie kiedys i piliscie wodke na cmentarzu? ja nie, ale tam robili to wszyscy. rumuni nie pala takich niesamowitych ilosci zniczy na grobach, jak to robi sie u nas, tylko jedza i pija, a resztki rozdaja ubogim, ktorzy wrecz okupuja droge do cmentarza i jego brame. nazywa sie to pomana i ma sluzyc takze zmarlemu. oczywiscie modla sie takze, w czym pomaga im ksiadz, ktory sobie przy okazji pobiera ofiary. widzialem, ze ksiadz katolicki mial tam wyraznie wiecej roboty, a pop przez wieksza czesc czasu czekal na laweczce. przy czym panowala pelna kultura i szacunek dla innowiercow: gdy katolicy modlili sie z ksiedzem przy grobie, wszyscy przechodzacy prawoslawni przystawali, czekali, az ci skoncza, zegnali sie trzy razy krzyzem od prawego ramienia i dopiero wtedy szli dalej.

zatrzymalem sie przy nagrobku ozdobionym polskim orlem i napisem "boze zbaw polske". probowalem odczytac dalej: jan schischlik, kancelista sadowy, zm. 14 maja 1903 przezywszy lat 40. wtem obok mnie przystanal starszy, wysoki mezczyzna w brazowym plaszczu i kapeluszu. zagadnal po rumunsku:
- wie pan, co tam jest napisane?
- tak, to po polsku.
przeszedl na polski.
- pan polak?
- tak. pan tez?
- tak. stad, czy z polski? - ciagna dalej
- z polski, z galicji.
- a moj ojciec urodzil sie w rzeszowie. ale ja jestem obywatelem rumunskim.
- studiowalem w rzeszowie.
- a teraz gdzie pan studiuje?
- wlasciwie to w niemczech, ale teraz jestem na wymianie w jassach.
- und sprechen sie deutsch? - tu mnie zaskoczyl. przeskoczyl juz na trzeci jezyk w tak krotkiej rozmowie.
- oczywiscie.
- moge tez rozmawiac po niemiecku. a czytam wlasciwie lepiej po niemiecku, niz po polsku. nazywam sie franciszek skokan.
niestety, nie porozmawialismy dluzej, bo przy bramie czekala na niego corka. powiedzial tylko, zebym przyszedl do domu polskiego, kiedy nastepnym razem bede w suczawie.

pospacerowalem jeszcze chwile po cmentarzu i poczytalem napisy na nagrobkach.

na jednym: hier ruhen ottilie havelka, karl havelka, unsere tante helene touzinkievici, malcek waldemar

na innym: ludwig litwinkiewicz, geboren 5 august 1878 gestorben 20 november 1928
maria kos 1895 - 1953 anton litwinkiewicz 1903 - 1957 maria filomena kos 1905 - 1975 isabela litwinkiewicz 1901 - 1977 heinrich kos 1929 - 1993 litvinkievici radu mircea 1941 - 1999

groch z kapusta te nazwiska - bukowina...

wrocilem na dworzec. trzy godziny pozniej bylem juz w jassach.

w grudniu pojade pewnie do kiszyniowa, na basarabie. juz zalatwiam zaproszenie...
 
czwartek, listopada 04, 2004
  wpis blogowo-polityczny
za chwile zabieram sie do pisania dalszego ciagu opowiesci trans-granicznej "grenz-verkehrt".
zaznaczam, ze wszystko, co opisalem, wydazylo sie naprawde, nic nie zmyslam, a dialogi staram sie odtwarzac jak najdokladniej.
mam nadzieje, ze nie zanudzilem was do szczetu. prosze o komentarze. bedzie mi sie duzo lepiej pisalo znajac wasza opinie.
statystyki mi mowia, ze odwiedzin mam sporo, niektorzy nawet wracaja, tak jak pewien lukasz r., ktory w kurzu archiwow i zgielku stolicy oddaje sie badaniom naukowym w zydowskim instytucie historycznym...
albo justyna k., oddajaca sie zausznym studiom biologicznym, ktora byla taka fajna, ze komentarz po sobie ladny zostawila...
albo oczywiscie moj ulubiony ojczur, ktory na strone wchodzi srednio trzy razy dziennie, pierwszy raz zwykle ok 7.15 rano:)
albo kilka innych osob, ktorych jakos nie moge po hostach
chcilabym was, moi drodzy, mocno usciskac i podziekowac za odwiezdziny i zainteresowanie. wpadajcie jeszcze.

w rumunii jakis czas temu wystartowala dosc niemrawa kampania przed wyborami prezydenckimi, liczacych sie kandydatow jest trzech, przy czym kazdy lepsy od drugiego:
1. szef z lekka faszyzujacej partii 'wielka rumunia', byly nadworny poeta ceaucescu, niestrudzony populista i nacjonalista corneliu vadim tudor, ktory nie wystepuje na swych plakatac wyborczych (jest chyba za brzydki), zastepuje go emblemat partii - czarny orzel na zoltym tle

2. obecny premier, adrian nastase, czlowiek namaszczony przez obecnego prezydenta iona iliescu, postkomunista podkreslajacy w haslach wyborczych swoja kompetencje i deklarujacy wprowadzenie rumunii krokiem marszowym (wy-kle-ty po-wstan...)do europy

3. kandydat zastepczy koalicji liberalno-demokratycznej pod tytulem 'prawo i prawda', traian basescu. zastepczy, bo kandydat wlasciwy jest chory i sie nie nadaje. basescu troche sie ostatnio zblaznil, bo w mocno prawoslawnej i konserwatywnej rumunii wyskoczyl z haslem malzenstw dla gejow. troche przesadzil, bo w tym kraju za bycie pedalem idzie sie do wiezienia na piec lat, przynajmniej wedlug kodeksu. gosciu zapowiada ostra walke z korupcja. powodzenia.

czytam tu dwa dzienniki, liberalny "ziua" i demokratyczny "adevarul", ale zaden z nich nie jest tak na prawde obiektywny. "ziua" nalezy do koncernu naftowego "petrom", ktory z kolei sterowany jest przez koalicje rzadzoca, czyli bylych czerwonych. a "adevarul" o wyborach od kilku dni nie napisal nic. ciekawe, jak na najpopularniejszy dziennik kraju...
 
środa, listopada 03, 2004
  grenz - verkehrt - czesc pierwsza -druzba narodow
troche was potrzymalem w napieciu, ale okazalo sie, ze grafomania moja nie zna granic. poczulem przymus opisania wszystkiego, z najdrobniejszymi szczegolami. poza tym obiecywalem wiele, a glupio mi po zaanonsowaniu dania wielce wyszukanego podac mamalyge z bryndza. zapraszam wiec do stolu. mam nadzieje, ze gulasz sie udal.

jak fomka na bukowine sie wybieral

uwielbiam byc w drodze, choc nie cierpie w droge sie wybierac. pakowanie wywoluje u mnie mdlosci, a sprawdzanie rozkladu jazdy - biegunke. odwlekam wyjazd, jak dlugo moge, pakuje sie kwadrans przed wyjsciem z domu, a podroz planuje z bagazem na plecach, juz na dworcu. dokladnie tak bylo tez i tym razem. tyle, ze mialem wyruszyc z dwojgiem niemcow, philippem i manuela, ktorzy mieli sie odlaczyc w suczawie i pojechac "na klasztory", wiec wyjazd zaplanowalismy dokladnie, jak herrgott przykazal, na dziewiata rano. legendarnym, wschodnioeuropejskim srodkiem transportu, maxi-taxi do miejscowosci gura humorului.

wschodnioeuropejskie rozglizdziajstwo wyszlo jednak jak szydlo z worka - rano zbudzilismy sie, bagatelka, o trzy godziny za pózno, bo o dziesiatej. i to na nowy czas. zjedlismy spokojnie sniadanie, przy ktorym moi niemcy stwierdzili, ze nie ma sie co stresowac, ze klasztory bukowinskie to jeszcze zobacza i ze chetnie by zwiedzili jakies klasztory w jassach. sandrine tez nagle zapalala taka checia i wziela moich gosci pod swoja opieke.

ja tez sie bardzo nie stresowalem, wyjechalem o drugiej po poludniu, maxi-taxi do suczawy. przedtem zdazylem jeszcze zrobic rezerwacje, pojsc do kosciola jak porzadny katolik, a potem do sklepu, jak prawdziwy konsumista.

maxi-full-taxi

na busik nie czekalo duzo osob, ale balagan sie zrobil straszliwy, gdy przyszedl pan kierownik i zaczal sie na nas wydzierac. ze niby bagazy za duzo. bagaze oczywiscie sie wszystkie zmiescily pod tylnymi siedzeniami. potem przyszla kolej na wsiadanie. kierownik zorganizowal to jak sad ostateczny. najpierw ci z biletami. potem ci z rezerwacjami. potem ci do konca trasy. potem ci do falticeni. i tak caly busik sie zapelnil, a do dwu pozostalych, babci z tobolkiem i kobiety z kilkoma pudlami powiedzial cos w rodzaju "idzcie precz ode mnie, przekleci, w ogien wieczny", albo "poczekajcie na nastepny autobus". tyle ze nastal straszliwy placz i zgrzytanie zebow, wiec sie kierownik ulitowal i obie panie wcisnieto wraz z ich tobolkami do wnetrza pojazdu.

kierowca jechal tak, jakby wszystkie przepisy ruchu drogowego mial w dupie i jedynym prawem, jakie go obowiazywalo, byl rozklad jazdy. wyprzedzanie na trzeciego, z prawej strony i to na moscie, jednoczesnie wydajac reszte z zaplaty za przejazd to tylko mala probka jego mozliwosci. trabil czesciej, niz hamowal. opieprzal serdecznie wszystkich nieszczescnikow, ktorzy nie potrafili zatrzasnac zepsutych, przesuwanych drzwi busika. kazda sekunda byla cenna. choc go podziwiam, malo kto potrafi przejechac 150 km w dwie godziny, po dosc kiepskich drogach, zatrzymujac sie w co drugiej wiosce.

kola, czlowiek z granicy

w suczawie juz zmierzchalo. szybko poszedlem na parking, na ktorym staly dwie zolte taksowki i jeden zablocony ford na ukrainskich numerach. podszedlem do niego. poczekalem, az ciemnowlosy kierowca o pelnej, okraglej i niedogolonej twarzy odkreci szybe i oznajmilem po rumunsku, ze szukam taksowki do czerniowiec. pokiwal glowa.
- za ile? siedem? - spytalem
- maaalo.
- zwykle place siedem.
- ale dzis niedziela i nikt nie jezdzi. dziesiec.
- otwozcie bagaznik.
bagaznik byl pusty, co czesciowo wyjasnialo wysoka cene. prywatny transport transgraniczny nie zyje z przewozu osob, tylko towaru. a temu panu widac dzis szczescie nie dopisalo, bo nikt nie chcial dzis niczego przemycic. wrzucilem plecak do srodka i poszedlem do kantoru. "czencz manej" - zawolal obleczony w czarne skory i zlote lancuchy cinkciaz, ale z tego typu panami wolalem nie miec do czynienia. w kantorze wyjasnilem, ze chce trzydziesci dolca, tylko ze jest "problema" bo jestem obcokrajowiec. kasjer odparl, ze "problema nu exista" i sprzedal mi walute nielegalnie. wrocilem do samochodu. kierowca oznajmil, ze trzeba poczekac az sie zbierze komplet.
kierowca ubrany byl w dzinsy i ciemny sweter. na glowie mial czapke bejsbolowa z napisem po rumunsku.
- jestescie rumunem, czy ukraincem? - zagailem rozmowe
- ukraincem, przeciez widziales rejestracje.
- to dawaj, po-ruski gawarim - zmienilem jezyk. mialem nadzieje, ze troche spusci z ceny, jak slowianina wyczuje.
- a wy skad? z polski? po polsku tez rozumiem.
- ta i ja ukrainskuju mowu. jak poznaliscie, ze ja polak?
- tylko wy z takimi plecakami jezdzicie. gdzie sie tak rumunskiego nauczyles?
- a na kursie. studiuje w iasi.
- w jassach. - poprawil - bardzo ladne miasto.
- duzo tu polakow przyjezdza?
- w lecie tak, w gory jada, do braszowa, albo do bulgarii.
- na bukowine tez, klasztory ogladac?
- a czort ich tam znajet... a w woroncu byles?
- jasne, dwa razy.
- ladnie.
cisza
- do domu jedziesz? - zapytal
- nie, tylko do czerniowiec i z powrotem. konczy mi sie wiza i musze zdobyc pieczatke na granicy, ze wyjechalem.

juz zaczelo mi sie nudzic to wyjasnianie tych komplikacji prawnych i motywow wyjazdu. w ciagu ostatniego tygodnia wyjasnialem to wszystkim znajomym, chyba ze sto razy, we wszystkich znanych mi jezykach.
po chwili dodalem -wlasciwie to nie wiem jeszcze, gdzie sie zatrzymam. nie zna pan kogos, kto wzialby mnie na kwatere na jedna noc?
- u mnie mozesz sie zatrzymac. nie mieszkam w czerniowcach, tylko w glubokiej, kolo granicy. mam dom, zone, dwu synow - tu wyciagnal ze schowka maly, plastykowy album ze zdjeciami i wreczyl mi go - to moi synowie: to jest grisza, moj starszy, a to maksim, mlodszy. to moja zona. tu sa w lesie. a tu w sklepie metro, w suczawie. a tu na plazy w konstancy, dwa lata temu bylismy. ladnie tam i tanio mozna dom wynajac... i czysciutko na plazach, sprzataja caly czas. a tu grisza z kolezanka ze szkoly. teraz juz wyrosli... - rozkrecil sie.
skonczylem ogladac i oddalem mu album. powiedzialem, ze nie chcialbym robic klopotu. odparl, ze to zaden klopot, ze nazajutrz rano jedzie do czerniowiec i mnie podrzuci, gdzie chce, bo musi i tak "maslo" wymienic w samochodzie i ze po poludniu bedzie jechal z powrotem do suczawy, to moze mnie zabrac.
nie bylem pewny jak dlugo bede chcial zostac w czerniowcach, byc moze dluzej, poza tym wolalem byc ostrozny, wiec zapytalem delikatnie o ceny hoteli. podal cene w hrywniach, a potem przeliczyl na dolary. jakies czternascie, czy pietnascie dolcow. powiedzialem, ze musze pomyslec.
zapalil ukrainskiego malborasa, odkrecil okno, do ktorego natychmiast rzucila sie chmara komarow.
- jeszcze tak nie bylo. jutro listopad, a tu komary! - zagail tym razem on.
- wczoraj slyszalem swierszcze. albo cykady. - pociagnalem rozmowe
- w radiu mowili, ze w timiszoarze dwadziescia cztery stopnie dzisiaj byly.
- w jassach ze dwadziescia na pewno.
cisza. wlaczyl radio. rozlegla sie melodia rumunskiego przeboju o milosci. zmienil stacje. automat perkusyjny i organy.
- o, to z osiemdziesiatych, to lubie! - ucieszyl sie i podglosnil
- a kto to, david bowie?
- nie wiem. pewnie tak...
- nigdy nie wiedzialem, ze w latach osiemdziesiatych mieliscie taka dobra muzyke w sojuzie... na przyklad kino, czy ddt... pierwszy raz uslyszalem o nich dopiero dwa lata temu. - pomyslalem, ze tu rozmowa lepiej sie potoczy. ale kierowca widac zmeczony byl, wiec tylko przytakna i powiedzial cos o polityce kulturalnej zwiazku radzieckiego. cos w rodzaju "taka byla polityka wtedy".
w radiu nadawali wiadomosci. mowili o wyborach prezydenckich na ukrainie. zapytalem, czy juszczenko ma szanse wygrac, on odparl, ze marnie to widzi, bo janykowicz, kandydat kuczmy i premier, juz na pewno te wybory ustawil. i ze komisje juz tam wyniki znaja.
probowalem porownac te sytuacje do bialorusi, ale on energicznie zaprzeczyl i powiedzial, ze tam to dyktatura jest i ze na ukrainie jeszcze jest demokracja. poki co.

do samochodu podeszlo dwu mezczyzn w ciemnych, ortalionowych kurtkach. kierowca otworzyl drzwi. jeden z nich, siwy i wysoki przywital sie po rosyjsku, a drugi, chudy i brodaty, po rumunsku. zapytal, czy do czerniowiec. zapytal o cene. przetlumaczyl siwemu na angielski. ten sie zgodzil i zapytal kiedy odjazd. brodacz przetlumaczyl, a gdy siwy uslyszal, ze trzeba jeszcze ze dwie osoby znalezc do kompletu, zadeklarowal, ze nie ma sprawy, ze zaplaci za siebie i te dwa miejsca. kierowca strasznie sie ucieszyl, wyskoczyl z samochodu, osobiscie zaladowal walizke siwego do bagaznika i zamaszystym gestem zaprosil go na tylne siedzenie. brodacz i siwy pozegnali sie serdecznie, jakby sie mieli wiecej nie zobaczyc i ruszylismy. gdy siwy uslyszal, ze rozmawiamy po rosyjsku, sam wlaczyl sie do rozmowy. byl to, jak sie okazalo, profesor geografii z sankt petersburga, ktory przyjechal do jass na konferencje naukowa. a ze mial rodzine w czerniowcach, chcial ich odwiedzic. obdzwonil ich wszystkich z komorki i pozawiadamial, ze zaraz bedzie, probujac mowic po ukrainsku, ale widac dawno tego jezyka nie uzywal. mnie zapytal, jak tam polacy w eurosojuzie sie czuja, odpowiedzialem, ze u mnie to nic sie nie zmienilo, ale wedlug statystyk wiekszosc sie cieszy. zlosliwie skomentowal, ze do zwiazku radzieckiego to nie chcielismy, ale do europejskiego to i owszem. dostal rownie zlosliwa replike, ze jestesmy dosc wybredni przy wyborze towarzystwa i sami je sobie wybieramy, co wywolalo u kierowcy salwe smiechu. tego wypytalm skad tak dobrze zna rumunski i okazalo sie, ze urodzil sie na ukrainie, ale oboje rodzice byli rumunami, ktorzy nie zdazyli uciec przed bolszewikami.

na granicy nie mielismy wiekszych problemow, poza watpliwosciami w wypelnianiu ukrainskiej kartki imigracyjnej, ktora zawiera kilkanascie glupich pytan, w tym o cel podrozy i miejsce zamierzanego pobytu.

tuz za granica kierowca zatrzymal sie przy baraku-barze i przywolal jedna ze stojacych tam kobiet. byla mocno umalowana, miala na sobie futerko i pantofle na obcasie.
- jade do miasta, a potem wracam - powiedzial szybko po rumunsku i odjechal.

gdy odstawilismy profesora prosto pod jego rodzinny dom w czerniowcach, kierowca zapytal mnie, czy chce do hotelu. powiedzialem, ze jesli mu to nie sprawi klopotu, to chetnie przenocowalbym u niego, bo po co mam placic za hotel, jesli moge te pieniadze dac jemu.
- nie ma sprawy.wyciagnal telefon, zadzwonil do domu i kazal zonie poslac lozko w pokoju goscinnym i przygotowac cos na kolacje.
- poznajmy sie. jak masz na imie? - wyciagnal reke
- tomek, albo po rusku fomka. foma andrjejewicz
zapatrzyl sie w droge.
- a twoje imie? - niesmialo przypomnialem
- przepraszam, zamyslilem sie. kola, nikolaj. a moja zona to tanja, tatjana.

ciag dalszy nastapi
 
wtorek, listopada 02, 2004
  fomka sie lansuje
wczoraj wieczorem szczesliwie wrocilem z ogarnietej szalenstwem wyborczym ukrainy do krainy kukurydzianej, ogarnietej szalenstwem przedwyborczym.
tylko ze teraz pedze na zajecia i dopiero wieczorem zasiade do pisania reportazu z pelnej wrazen ekspedycji transgranicznej po dwie pieczatki.

badzcie wiec cierpliwi, drodzy czytelnicy, a przeczytacie sensacyjne sprawozdanie w stylu toma clancy w jego najlepszej formie i elizy orzeszkowej, w jej formie najgorszej. znajda sie tam i watek polityczny, i milosny, i socjologiczny, i szpiegowski, i sentymentalno-patriotyczny, i ekonomiczny, nie zabraknie tez opisow przyrody!
zapraszam, najlepiej jutro rano!
przy porannej herbacie (kawe odradzam, cisnienie i tak bedziecie miec wysokie) i kanapkach z salcesonem czytac sie bedzie najlepiej.
 
niedziela, października 31, 2004
  trzesienie czasu
ostatni tydzien pazdziernika udal mi sie doskonale: nie udalo mi sie co prawda uczestniczyc w zajeciach, ale to z powodow całkiem ode mnie niezaleznych. we wtorek zajecia zawieszono, poniewaz inaugurowano swieto uniwersytetu. zaproszono nas, rodzine erazmusa, na uroczysty wyklad na temet planowanej reformy edukacji akademickiej w rumunii, na ktorym, oprocz nas, obecni byli tylko podeszli wiekiem profesorowie i to tylko ci, ktorzy nic innego do roboty nie mieli. mowa byla o upodobnieniu tegoz systemu do zwyczajow panujacych w tzw. "europie", przy czym nikt z nas, w koncu gosci z tejze "europy" o wiekszosci tych zwyczjow nigdy nie slyszal.

w srode moje zajecia z antropologii socjalistycznej i kulturowej nie mialy miejsca, bo wykladowcy byli zajeci przygotowaniem sesji naukowej o multikulturalizmie w europie srodkowej i wschodniej, nie mieli wiec czasu dla studentow. za to studenci-gospodarze wyszykowali dosc mily wieczorek rozpoznawczy dla "erasmusow", czyli "socrates-party". oprocz nas i halasliwej muzyki obecne byly tabuny miejscowych studentek, gotowych na lowy, wystrojonych jak na wesele, "bezposrednich i chetnych". w programie coolturalnym byl pokaz tradycyjnych tancow w wykonaniu czlonkow uniwersyteckiego zespolu piesni, tanca i cepelii "carpati", ktorzy wykonali wiazanke choreograficzna przy elektronicznym playbacku, nauczyli nas, jak tanczyc rumunskiego chodzonego-weselnego, przy czym w nauce pomogly im miejscowe studentki, ktore porwaly nas ochoczo w tany. drugim punktem programu byly podskoki w halasie, czyli dyskoteka. jakos kiepsko mi szlo dostosowanie mojego stylu tanecznego do zwyczajow tu panujacych, poszedlem zatem cos zjesc do mojego ulubionego kebab baru opodal. konsumpcja zostala uatrakcyjniona krotkim, acz intensywnym trzesieniem ziemi, 6 w skali richtera, ktore niesamowicie mi sie spodobalo i z niecierpliwoscia czekam na nastepne. naprawde, fajne przezycie. tak, jakby opodal przejechala naprawde duuuuuza ciezarowka. z wszyskich domow na ulice wylegli ludzie w pizamach, intensywnie dyskutujac, na chodnikach lezaly oberwane kawalki gzymsow.

czwartek poswiecilem na przygotowanie mojego referatu o mniejszosciach narodowych w polsce i w niemczech, dochodzac jednoczesnie do ciekawych spostrzezen: tak w polsce, jak i w niemczech istnieja roznice w deklarowanych liczbach czlonkow kazdej z mniejszosci: wedlug rzadow liczebnosc czlonkow mniejszosci narodowych jest ok. 10 razy mniejsza, niz twierdza same organizacje skupiejace "obcych"

stwierdzilem, ze moje wygodne mieszkanko jest chyba ciut za ciasne, bo piatke gosci da sie pomiescic z ledwoscia. juz w srode przyjechal julien, francuz, z ktorym uczeszczlismy na kurs jezykowy, przywiozl ze soba swoich dwu hiszpanskich kolegow z uniwesytetu w targoviste. a o szostej trzydziesci w nocy z czwartku na piatek przyjechal dlugo oczekiwany philipp, kompan moj z viadriny, wraz viadrinistka manu. uczestnicza oni w programie erasmus, albo jak philipp go okresla, "orgasmus".

odbierajac ich z dworca bylem zaskoczony, ze miasto moze byc tak zywe o tak nieprawdopodobnej godzinie, jak szosta nad ranem. pociag oczywiscie sie spoznil pol godziny, wiec mialem czas obserwowanie zaspanych ludzi, ktorzy spieszoc do pociagu przeskakiwali przez spiace gdzie popadnie kundle.

pierwsze, co zrobilismy po porannym spacerze po parkowo-willowej dzielnicy copou, to sniadanie w postaci bagietki, sera, salaty z baklazana oraz dwu butelek czerwonego wina, bo jakze mogloby byc inaczej przy spotkaniu z sasem:) sniadanie przeciagnelo sie do poznego popoludnia, kiedy to poszlismy na cmentarz zydowski. byl juz zamkniety, wiec trzeba bylo skorumpowac straznika. przy niesamowitym swietle zachodzacego slonca probowalismy dojsc do konca, ale nie udalo sie, taki jest ogromny!

potem kolacja w kebab-bistro, gdzie gospodarz juz dobrze mnie zna i nawet, jak miejsca juz absolutnie nie ma, znajduje zawsze jakis stolik na zapleczu. i spacer po miescie.

dzis bylismy na koncercie francuskiego bigbandu. raczej srednim, ale owacyjnie przyjetym przez rumunska publicznosc, bo wszystko, co francuskie, jest tu perfekcyjne.

a jutro opuszczam terytorium absurdistanu, zeby uniknac takich klopotow, jak we wrzesniu. nie wiem, jak to bedzie funkcjonowac na dluzsza mete, bo ktos mi powiedzial, ze pobyt turystyczny jest mozliwy tylko raz na szesc miesiecy, ale probuje. takie wyjazdy sa duza przyjemniejsze, niz zalatwianie czegokolwiek w urzedach. a poza tym bardzo lubie czerniowce.
 
poniedziałek, października 25, 2004
  rumunia na co dzien
papierek od lekarza zdobylem cudownym sposobem, bez robienia testow, tak po prostu poszedlem do pani doktor i powiedzialem ze nie mam czasu, ze zajecia, ze to, ze tamto i w koncu pani doktor spytala, czy nie biore narkotykow, kazala mi podciagnac koszule, odsluchala i na podstawie odsluchu z klatki piersiowej i wywiadu z pacjentem stwierdzila urzedowo, zem zdrowy i nie stwarzam niebezpieczenstwa dla spoleczenstwa rumunskiego. tylko, ze chyba tego papierka nie wykorzystam, bo zorientowalem sie, ze za pozwolenie na pobyt musze zaplacic 90 dolca, a dostane je tylko na trzy miesiace. tak wiec chyba bardziej bedzie mi sie oplacalo pojezdzic sobie do czerniowiec i nazad. a byc moze odwiedze i wegry... do kluzu-napoki przyjechal bowiem moj ulubiony cygan, czyli philipp von gebler, bedzie zatem wypadalo go odwiedzic, a z transylwanii na wegry juz niedaleko.

zaczalem sie powoli integrowac ze studentami, a dokladniej ze studentkami rumunskimi. nie wiem, co sie dzieje, ale podoba mi sie to: najladniejsze dziolchy na salach wykladowych proponuja mi miejsca obok siebie, po wykladach ucinamy sobie pogawedki przy soku, dostaje propozycje pomocy itp... a tych najladniejszych kobit to wcale tak duzo tutaj nie ma...

w sobote dowiedzialem sie, ze mam na przyszly tydzien przygotowac referat o mniejszosciach narodowych w polsce i w niemczech. na szczescie moge go wyglosic po angielsku. to bardzo upraszcza sprawe, bo jakkolwiek w swobodnej rozmowie po rumunsku sobie radze, to z referatem bylby lekki klopot.

widzialem rumunski film! naprawde, calkiem rumunska tragiczna komedia pod tytulem 'italiencele' czyli wloszki. dialogow nie zrozumialem w zab, byly strasznie szybkie, a cala tresc filmu to handel kobietami. w scenerii wsi transylwanskiej. co moge napisac... mam nadzieje, ze nie byla to najlepsza produkcja kina rumunskiego, bo balbym sie zobaczyc cos slabszego. a w samym kinie (ogroooomnym) bylo widzow szescioro i ziab tak straszliwy, ze trzeba bylo po projekcji wybrac sie na grzanca.

a w piatek bylem na wernisazu. zostalem nan zaproszony w czwartek, w 'klubie prasy' dokad wybralem sie z sandrine na grzane wino po polarnej wyprawie do kina. podczas konsumpcji w tymze ekskluzywnym lokalu gastronomicznym poznalisny miedzynarodowa grupe artystow wraz z ich rumunskimi gospodarzami. rumunscy gospodarze to dzialacze galerii 'vector', ktorzy chca oferowac sztuke wspolczesna mlodemu widzowi. a zesmy mlodzi, to i nas zaproszono na wystawe. wystawa ta odbywala sie w bydynku lazni tureckiej, ktora sprawiala wrazenie remontowanej. budynek bardzo mi sie spodobal, wystawa juz mniej. owszem, widzialem i gorsze, ale ta byla jakas... wymuszona. instalacje, projekcje video, fotografie - wszystko to jakies takie wspolczesne i malo pomyslowe. a glowna atrakcja wystawy byl performance artystki z izraela, adiny bar-on. performerka to podobno strasznie znana, ceniona itd. a performance jakos mnie nie porwal, chyba po prostu takie dyrdymaly przestaja mnie bawic. nazwywal sie 'something about love' i skladal sie z trzech czesci: w pierwszej artystka wydawala z siebie niesamowite dzwieki, ktorych glowna cecha miala byc ekspresja, potem probowala rozmawiac z publicznoscia, dopytujac sie, jak nam sie zyje, tam gdzie zyjemy, ale rozmowa jakos nie szla, a potem robila miny i probowala nawiazac kontakt wzrokowy z poszczegolnymi widzami.
a, czescia tego performace byla akcja artysty z czech, martina zeda, ktory powycinal gwiazdki z duuuuzej flagi europejskiej, ktora byla rozpieta przed nami, a potem wycial w niej kolo i w koncu blekitna flaga wygladala jak rumunska flaga z dziurka po rewolucji w 1989. a moze ja sie nie znam :)

rumunki dbaja o tezyzne fizyczna takze w cerkwi. posiedzialem sobie jakies pol godziny w mrocznym wnetrzu cerkwi klasztoru gorujacego nad miastem i przez caly ten czas slyszalem jakis szelest. gdy wychodzilem, zobaczylem o co chodzi: chuda kobieta dopelniala jakiegos dziwnego dla mnie ceremonialu: stojac zegnala sie znakiem krzyza, klekala i calowala podloge , tak caly czas, jaki tam bylem. robila to, zanim wszedlem i pewnie dlugo potem. poza tym wszystkie kobiety, ktore wchodzily do cerkwi, zegnaly sie po kilkanascie razy, po kazdym, razie klaniajac sie w pas i dotykajac reka podlogi, pod kazda ikona. taka to modlitwa, calym cialem i tylko chyba taka, bo nie widzialem nikogo, kto robilby w cerkwi cos innego, niz znaki krzyza i uklony do ziemi.
 
wtorek, października 19, 2004
  no to studiujemy
w koncu ulozylem swoj plan zajec i zaczalem chodzic na wyklady. niektorych wykladowcow rozumiem w stu procentach, niektorych tylko troche, a na innych kursach czuje sie ciut sfrustrowany i zastanawiam sie nad wykresleniem ich z planu. tylko, ze malo by mi w tym planie zajec zostalo, zwlaszcza, ze podstawowym kryterium wyboru byla godzina, o ktorej sie dany wyklad zaczyna: po siedmiu latach studiow wiem doskonale, ze nie ma po prostu sensu obiecywanie sobie, ze bedzie sie wstawac przed dziewiata. a jesli nawet czasem sie uda, to o koncentracji nie ma mowy. strata czasu. tak tez zaczynam moje zajecia o dwunastej, raz tylko o dziesiatej rano.

szlag mnie malo nie trafil w stolowce; jeszcze takiego zakladu zywienia zbiorowego w zyciu nie widzialem i mam nadzieje, ze juz wiecej nie zobacze. najpierw musialem czekac jakies pol godziny w tloku, bo kolejka nie dalo sie tego nazwac, dzierzac w garsci tlusta tace i niedomyte sztucce. gdy dopchalem sie do lady, dostalem zupe z wody z woda oraz kawalek miesa, chyba kurzego, z frytkami, a wszystko w temperaturze pokojowej. ale to nie wszystko! trzeba bylo jeszcze dopchac sie do kasy i poczekac, az pani poprawi makijaz! slowo daje, mialem ochote szurnac tymi specjalami w te jej wytapetowana gebe... gdy doszedlem do stolika, jedzenie mialo juz temperature bliska zamarzaniu, bo jadalnia oczywiscie nie ogrzewana, bo po co, jak przeciez sie nachucha.

a w zeszlym tygodniu to nie tylko na uczelnie chodzilem, ale tez uprawialem kulture - wybralem sie do opery. na 'cyrulika sewilskiego'. az by sie chcialo cos zlosliwego napisac, ale... poprostu sie nie da; tak mie sie podobalo. poczawszy od samego budynku teatru (po prostu cudenko, trzeba samemu zobaczyc), skonczywszy na inscenizacji i kreacjach aktorskich (przezabawne, zaprzeczajace opinii, ze w operze to co lepszy spiewak, to nedzny aktor). no moze troche huren waren schlecht, czyli chor byl troche kiepski. i elektroniczny klawesyn to nie jest prawdziwy. i troche ten sliczny budynek sie sypie, zaczynajac od tynku na suficie... dosc.

jestem w trakcie zalatwiania karty stalego pobytu; mam juz cztery z szesciu koniecznych papierkow. w tym tygodniu mam zamiar to zakonczyc, zdobyc swiadectwo zdrowia i oplacic jakis smieszny podatek. musze tylko skserowac pluca pod rentgenem, zrobic test na hiv i jeszcze jakis, nie jestem pewien, chyba ciazowy. jak wyjdzie pozytywny, to dam znac.

hmm... milo by mi sie zrobilo, gdyby moi ulubieni rodzice do mnie zadzwonili, albo napisali...:)
 
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]