pisanie o rumunistanie
niedziela, stycznia 09, 2005
  herr gott mieszka w braszowie
krotko po przyjezdzie do jass wyjechalem do braszowa. na koncert. moje francuskie damskie towarzystwo wywachalo gdzies, ze w braszowie ma sie odbyc koncert znanej w pewnych kregach portugalskiej spiewaczki fado, niejakiej misii. sandrine stwierdzila, ze jesli nie pojade z nimi, zaprzestanie zmywania naczyn. nie moglem ryzykowac. zgodzilem sie.

poszlismy jeszcze na proszona kolacje, z ktorej wrocilem okolo dziesiatej. gdy probowalem otworzyc drzwi, cos mi nie szlo. upewnilem sie jeszcze, czy otwieram wlasciwe drzwi i sprobowalem jeszcze raz. jeden zamek otwieral sie, drugi mial cos przeciwko mojemu kluczowi. zadzwonilem do sandrine, ktora planowala przyjsc o czwartej nad ranem, krotko przed odjazdem pociagu do braszowa. przyszla, sprobowala i... nic. zamek obrazil sie takze na nia. a bylo juz po jedenastej.
poszlismy do kawiarenki internetowej, by znalezc numer telefonu do jakiegos slusarza. okazuje sie, ze w jassach albo nie ma slusarzy, albo nie maja oni telefonow. operator kawiarenki powiedzial, ze nawet, gdy znalezlibysmy jakiegos, to raczej nie zgodzilby sie na interwencje, bo ludzie tu pracuja w normalnych godzinach. to co zrobic? trzeba wywazyc drzwi.

w klatce stalo dwu typow spod ciemnej gwiazdy, ktorych zwykle wieczorami tam sie widuje. zajmuja sie oni glownie paleniem papierosow, uprzejmym odpowiadaniem na pozdrowienia i otwieraniem ciezkich drzwi od klatki przed sandrine. stwierdzilismy, ze ta ich gwiazda jest wystarczajaco ciemna, zeby wiedzieli, jak sie z takimi opornymi zamkami rozprawiac. poza tym sandrine wystawila im dobre referencje na temat techniki otwierania bramy.
poproszeni o pomoc troche krecili nosami, ze niby nie chca robic skandalu, bo nasi sasiedzi ich znaja i nie bardzo lubia, ze teraz sa troche pijani, ale sie zgodzili. jeden z nich fachowym wzrokiem obrzucil feralny zamek, wlozyl klucz, pokrecil i wystawil diagnoze: zepsuty i nic sie nie da zrobic. trza drzwi wywazyc. jeszcze raz trzeba bylo ich poprosic o pomoc, jeszcze raz nie chcieli robic skandalu. ale w koncu jeden dal sie ublagac. ostro zabral sie do rzeczy, ale efekt byl mierny. pomogl mu drugi. juz lepiej. nie moglem tak stac i patrzec. wywalilem w drzwi porzadnego kopniaka, zawirowal swiat, podloga upadla mi na plecy. ale gdy wstalem, sam nie wierzylem wlasnym oczom: drzwi staly otworem. tyle, ze nie moje: sasiada. a w drzwiach stal sasiad w pizamie i zaspanym, pytajacym wzrokiem patrzyl sie na nasza gromadke. zapytalem, czy ma lom. nie mial. uspokoilem go i poslalem go z powrotem do lozka, a chlopaki dwoma uderzeniami szerokich barow dokonali komisyjnego otwarcia drzwi. ladnie im podziekowalismy, zaproponowalismy jakas kase, ale nie chcieli, polecili sie jeszcze na przyszlosc wzgledem montowania zamka.

w pociagu do braszowa zajelismy w czworo caly przedzial, ale mimo to nie bylo wygodnie. na ceratowych lawach nie da sie ani siedziec, ani lezec, ani nawet stac. ale jakos przemeczylismy te osiem godzin. na dworcu w braszowie obskoczyl nas od razu tuzin naganiaczy-poliglotow, rzekomych wlascicieli rzekomo jedynych pensjonatow w miescie i rzekomych taksowkarzy: "do bran, jedziecie do bran, drakula, zamek drakuli, tasmanski, transylwanski diabel z transylwanii?" poslalismy ich wszystkich do wszyskich diablow i zadzwonilismy do znajomego naszego znajomego, takze studenta z rodziny erasmusa, rodem z hiszpanii, ktory mial nam zapewnic nocleg. chlopak mial dla nas czas dopiero wieczorem, poszlismy zatem na przystanek autobusowy, jeszcze raz poslalismy taksowkarzy (nie jedzcie autobusem, to niebezpiecznie, zlodzieje kieszonkowcy rozbojnicy gwalciciele) do diabla transylwanskiego i pojechalismy do centrum celem zabijania czasu.

w braszowie bylem juz kilka lat temu, ale tym razem odnioslem inne wrazenie, niz poprzednio. wiele sie od mojej ostatniej wizyty zmienilo - wiele budynkow odrestaurowano, pojawilo sie wiele kolorowych witryn sklepowych i "miejskich" knajp. miasto nabralo bardzo zachodniego, ale i turystycznego charakteru. do tego bylo juz wystrojone na swieta, a wokol ratusza odbywal sie weihnachtsmarkt. - slowo daje, jestem w niemczech - przeszlo mi przez glowe.

od razu poszlismy do "czarnego kosciola", bo jest strasznie wczesnie zamykany. nagle polano mi miod na uszy:
- eintrittskarten bitte! - glosem przyjemnym jak skrzypienie drzwi i nerwowym stukaniem w szybke przywitala nas stara pudernica w kiosku stojacym w przedsionku. az cieplo na sercu mi sie zrobilo, bo poczulem sie jak w pociagu frankfurt oder - berlin zoo.
- chetnie bysmy je nabyli, ale gdzie? - odpowiedzialem w pieknym jezyku poetow i filozofow
- u mnie! - prukwa znow zaskrzeczala
- niech bedzie pani tak mila i sprzeda nam cztery bilety dla studentow - usilowalem przy tym nie parsknac smiechem
- sechzig tausend! - zabrzmialo jak szczekniecie owczarka niemieckiego
- z wielka przyjemnoscia. dziekujemy i zyczymy milego dnia.
zwiedla pigwa bez slowa zatrzasnela okienko. tak zakonczylo sie moje pierwsze spotkanie z sasami w siedmiogrodzie.
weszlismy do wielkiego jak obszar osadnictwa niemieckiego, ciemnego jak srednie wieki i zimnego jak protestanckie wychowanie, gotyckiego kosciola. trzesac sie z zimna pokrecilismy sie po tym gmaszysku, ogladajac wywieszona na bocznych lawkach kolekcje tureckich i perskich dywanikow modlitewnych oraz slady po pociskach wystrzelonych w grudniu 1989, na jednej z kolumn. ale dlugo w tej lodowce nie dalo sie wytrzymac, musielismy wyjsc i sie zagrzac.

wiadomo, ze najlepiej w takich sytuacjach pomaga grzane wino. ja mialem ochote zrobic to, co zrobilby na moim miejscu kazdy facet, to znaczy poszedlbym do pierwszego lolalu i poprosil o kubek grzanego wina. ale tu sytuacja byla bardziej skomplikowana, bo bylem z trzema francuzicami. one musialy lokal najpierw w y b r a c !
poza tym jedna z nich miala w planach zakup butow, a druga zakup plyt z muzyka rumunska, tak wiec wykonalismy slalom po wszystkich sklepach obuwniczych i muzycznych na najbardziej turystycznej ulicy, a nie bylo ich malo. w koncu udalo mi sie je wciagnac do jakiejs bocznej uliczki, gdzie sklepow nie bylo, byl za to bardzo mily, lekko kiczowaty w wystroju bar. od razu rzucilo sie w oczy, ze ceny sa prawie dwa razy wyzsze, niz w jassach. wypilismy to wino i ruszylismy szukac jakiegos zakladu gastronomicznego. tym razem objalem dowodztwo i juz po pieciu minutach znalazlem lokal z nalesnikami.

- ja tam nie wejde - oswiadczyla sandrine - patrz, jak sie to nazywa - z obrzydzeniem wskazala mi szyld z dumnym napisem "cafe la republique". znany mi jest stosunek mojej francuskiej wspollokatorki do symboli patriotycznych (ona nawet wysypki dostaje na dzwiek "marsylianki"), ale tu dziewczyna przesadzila.
- to zostan na zewnatrz. jestem glodny i marzne.
nie zostala. nalesniki bylyby pyszne, a grzanec moze nie tanszy, ale na pewno lepszy, niz w poprzednim lokalu. tylko wystroj w stylu "paryskie swieta w rumunskiej wyobrazni" i muzyka - amerykanskie pop-koledy troche przeszkadzaly.

zadzwonil nasz hiszpanski znajomy znajomego, zapytal, gdzie jestesmy i po dziesieciu minutach juz u nas byl. razem ze sliczna i mila francuska. zaczalem zalowac, ze nie studiuje w braszowie. zaprowadzili nas do jej mieszkania, polozonego z samym centrum miasta, a mimo to cichego, bo na wzgorzu. zaklalem, ze wybralem jassy, zamiast braszowa. dostalismy klucze i cale mieszkanie do swojej dyspozycji, sliczna i mila francuska poszla nocowac do naszego hiszpanskiego znajomego. bo to jego dziewczyna byla. jeszcze raz zaklalem szpetnie.

bilety na koncert byly dosc drogie, jak na rumunskie warunki, ale mimo to publicznosc dopisala. artystka misia wyszla na scene z polgodzinnym opoznieniem, zapytala w jakim jezyku ma z publicznoscia rozmawiac, po francusku, czy angielsku. publicznosc nie mogla sie zdecydowac (mlodzi - ingliiiisz, starzy - frrrrrouseee) , wiec misia zdecydowala sama i po francusku wytlumaczyla, ze byla z zespolem na zakupach, kupowali nowe ciuchy, bo bagaze im linie lotnicze posialy. i zaczela spiewac. ale jak! jak aniol! z diabelska ekspresja w glosie! z tym ze to anielskie spiewanie troche mnie zaczelo po dwudziestu minutach meczyc, bo jakos jedna piosenka do drugiej podobna... natomiast rumunskiej publicznosci podobalo sie i to bardzo, bo mnie miedzy piosenkami oklaskami budzili. a na koncu oczywiscie zgotowali spiewaczce owacje na stojaco.

po koncercie znow wybralismy sie na poszukiwanie czegos taniego do zjedzenia, co nie bylo by nalesnikami z la republiqe, ani plastykiem z macdonalda. pozostal jakis fastfood. ale wyboru juz nie bylo. zamowismy costam-z-frytkami i czekalismy w halasie muzyki rabanej, czyli umc-umc. jak w dyskotece w latach dziewiecdziesiatych. szybciutko wcielismy te psia karme, ktora nam podano, w moim wypadku byly to konczyny kurczaka, ktorego zycia pozbawiono jeszcze chyba za czasow dzielnego decebala, pogromcy wrazych rzymian.

znow spotkalismy naszych gospodarzy, tym razem przypadkiem. zabrali nas do jakiejs strasznie zatloczonej i halasliwej knajpy w kamienicy na starowce. na starym miescie znajduje sie mnostwo mniej, lub bardziej gustownych lokali, ale ten, wedlug naszych gospodarzy, mial byc najmniej zatloczony i halasliwy. i podobno byl jednym z tanszych, choc ceny byly dokladnie dwa razy wyzsze, niz w podobnych klubach jasskich. dlugo nie dalo sie posiedziec, bo ta rumunska plaga w postaci muzyki typu "mlotem w leb" uniemozliwiala jakalkolwiek wymiane zdan. slowo daje, w niewielu knajpach w rumunii, ktore odwiedzilem, da sie spokojnie porozmawiac i wypic wiecej niz dwa piwa, nie ryzykujac utraty sluchu. ucieklismy spac.

nastepnego dnia wstalismy wczesnym popoludniem i wybralismy sie na spacer do podmiejskiej dzielnicy schei, za dobrych, saskich czasow zamieszkanej przez rumunow, ktorym nie wolno bylo osiedlac sie w obrebie murow miejskich. to bardzo urokliwe miejsce: malutkie domki przy kretych i stromych uliczkach, ustawione jakby jedne na drugich, wypelniajace doline az do granicy lasu. a z granicy lasu - fantastyczny widok na stare miasto i przedmiescia. znalezlismy tam na zboczu, krzyz ustawiony przez legionistow sw. michala archaniola - faszyzujacy ruch odrodzenia narodowego z lat dwudziestych, do ktorego nalezeli nawet mlodzi cioran i eliade.
wracajac wstapilismy do kosciola, ktory stanowczo wygladal mi na katolicki, albo co najmniej protestancki. strzeliste wieze, smukla sylwetka nie budzily watpliwosci. jednakze wewnatrz okazalo sie, ze to cerkiew i to od zawsze, sobor sw. mikolaja.

minelismy domek mieszczacy zaklad pogrzebowy (dla emerytow dziesiec procent rabatu) i przez imponujaca brame miejska weszlismy do starowki. polazilismy jeszcze po labiryncie niemieckich uliczek. przy jednej z nich, nie szerszej niz na trzy metry, stoi pomalowana na czerwono kamieniczka. na drzwiach wisi wizytowka pana boga. "herr johann gott". gdyby wiec ktos sie pytal, gdzie mieszka pan bog - odpowiedzcie mu, ze w braszowie. z reszta nie ma sie co dziwic. to bardzo ladne miejsce.
 
Komentarze: Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]