pisanie o rumunistanie
niedziela, października 31, 2004
  trzesienie czasu
ostatni tydzien pazdziernika udal mi sie doskonale: nie udalo mi sie co prawda uczestniczyc w zajeciach, ale to z powodow całkiem ode mnie niezaleznych. we wtorek zajecia zawieszono, poniewaz inaugurowano swieto uniwersytetu. zaproszono nas, rodzine erazmusa, na uroczysty wyklad na temet planowanej reformy edukacji akademickiej w rumunii, na ktorym, oprocz nas, obecni byli tylko podeszli wiekiem profesorowie i to tylko ci, ktorzy nic innego do roboty nie mieli. mowa byla o upodobnieniu tegoz systemu do zwyczajow panujacych w tzw. "europie", przy czym nikt z nas, w koncu gosci z tejze "europy" o wiekszosci tych zwyczjow nigdy nie slyszal.

w srode moje zajecia z antropologii socjalistycznej i kulturowej nie mialy miejsca, bo wykladowcy byli zajeci przygotowaniem sesji naukowej o multikulturalizmie w europie srodkowej i wschodniej, nie mieli wiec czasu dla studentow. za to studenci-gospodarze wyszykowali dosc mily wieczorek rozpoznawczy dla "erasmusow", czyli "socrates-party". oprocz nas i halasliwej muzyki obecne byly tabuny miejscowych studentek, gotowych na lowy, wystrojonych jak na wesele, "bezposrednich i chetnych". w programie coolturalnym byl pokaz tradycyjnych tancow w wykonaniu czlonkow uniwersyteckiego zespolu piesni, tanca i cepelii "carpati", ktorzy wykonali wiazanke choreograficzna przy elektronicznym playbacku, nauczyli nas, jak tanczyc rumunskiego chodzonego-weselnego, przy czym w nauce pomogly im miejscowe studentki, ktore porwaly nas ochoczo w tany. drugim punktem programu byly podskoki w halasie, czyli dyskoteka. jakos kiepsko mi szlo dostosowanie mojego stylu tanecznego do zwyczajow tu panujacych, poszedlem zatem cos zjesc do mojego ulubionego kebab baru opodal. konsumpcja zostala uatrakcyjniona krotkim, acz intensywnym trzesieniem ziemi, 6 w skali richtera, ktore niesamowicie mi sie spodobalo i z niecierpliwoscia czekam na nastepne. naprawde, fajne przezycie. tak, jakby opodal przejechala naprawde duuuuuza ciezarowka. z wszyskich domow na ulice wylegli ludzie w pizamach, intensywnie dyskutujac, na chodnikach lezaly oberwane kawalki gzymsow.

czwartek poswiecilem na przygotowanie mojego referatu o mniejszosciach narodowych w polsce i w niemczech, dochodzac jednoczesnie do ciekawych spostrzezen: tak w polsce, jak i w niemczech istnieja roznice w deklarowanych liczbach czlonkow kazdej z mniejszosci: wedlug rzadow liczebnosc czlonkow mniejszosci narodowych jest ok. 10 razy mniejsza, niz twierdza same organizacje skupiejace "obcych"

stwierdzilem, ze moje wygodne mieszkanko jest chyba ciut za ciasne, bo piatke gosci da sie pomiescic z ledwoscia. juz w srode przyjechal julien, francuz, z ktorym uczeszczlismy na kurs jezykowy, przywiozl ze soba swoich dwu hiszpanskich kolegow z uniwesytetu w targoviste. a o szostej trzydziesci w nocy z czwartku na piatek przyjechal dlugo oczekiwany philipp, kompan moj z viadriny, wraz viadrinistka manu. uczestnicza oni w programie erasmus, albo jak philipp go okresla, "orgasmus".

odbierajac ich z dworca bylem zaskoczony, ze miasto moze byc tak zywe o tak nieprawdopodobnej godzinie, jak szosta nad ranem. pociag oczywiscie sie spoznil pol godziny, wiec mialem czas obserwowanie zaspanych ludzi, ktorzy spieszoc do pociagu przeskakiwali przez spiace gdzie popadnie kundle.

pierwsze, co zrobilismy po porannym spacerze po parkowo-willowej dzielnicy copou, to sniadanie w postaci bagietki, sera, salaty z baklazana oraz dwu butelek czerwonego wina, bo jakze mogloby byc inaczej przy spotkaniu z sasem:) sniadanie przeciagnelo sie do poznego popoludnia, kiedy to poszlismy na cmentarz zydowski. byl juz zamkniety, wiec trzeba bylo skorumpowac straznika. przy niesamowitym swietle zachodzacego slonca probowalismy dojsc do konca, ale nie udalo sie, taki jest ogromny!

potem kolacja w kebab-bistro, gdzie gospodarz juz dobrze mnie zna i nawet, jak miejsca juz absolutnie nie ma, znajduje zawsze jakis stolik na zapleczu. i spacer po miescie.

dzis bylismy na koncercie francuskiego bigbandu. raczej srednim, ale owacyjnie przyjetym przez rumunska publicznosc, bo wszystko, co francuskie, jest tu perfekcyjne.

a jutro opuszczam terytorium absurdistanu, zeby uniknac takich klopotow, jak we wrzesniu. nie wiem, jak to bedzie funkcjonowac na dluzsza mete, bo ktos mi powiedzial, ze pobyt turystyczny jest mozliwy tylko raz na szesc miesiecy, ale probuje. takie wyjazdy sa duza przyjemniejsze, niz zalatwianie czegokolwiek w urzedach. a poza tym bardzo lubie czerniowce.
 
poniedziałek, października 25, 2004
  rumunia na co dzien
papierek od lekarza zdobylem cudownym sposobem, bez robienia testow, tak po prostu poszedlem do pani doktor i powiedzialem ze nie mam czasu, ze zajecia, ze to, ze tamto i w koncu pani doktor spytala, czy nie biore narkotykow, kazala mi podciagnac koszule, odsluchala i na podstawie odsluchu z klatki piersiowej i wywiadu z pacjentem stwierdzila urzedowo, zem zdrowy i nie stwarzam niebezpieczenstwa dla spoleczenstwa rumunskiego. tylko, ze chyba tego papierka nie wykorzystam, bo zorientowalem sie, ze za pozwolenie na pobyt musze zaplacic 90 dolca, a dostane je tylko na trzy miesiace. tak wiec chyba bardziej bedzie mi sie oplacalo pojezdzic sobie do czerniowiec i nazad. a byc moze odwiedze i wegry... do kluzu-napoki przyjechal bowiem moj ulubiony cygan, czyli philipp von gebler, bedzie zatem wypadalo go odwiedzic, a z transylwanii na wegry juz niedaleko.

zaczalem sie powoli integrowac ze studentami, a dokladniej ze studentkami rumunskimi. nie wiem, co sie dzieje, ale podoba mi sie to: najladniejsze dziolchy na salach wykladowych proponuja mi miejsca obok siebie, po wykladach ucinamy sobie pogawedki przy soku, dostaje propozycje pomocy itp... a tych najladniejszych kobit to wcale tak duzo tutaj nie ma...

w sobote dowiedzialem sie, ze mam na przyszly tydzien przygotowac referat o mniejszosciach narodowych w polsce i w niemczech. na szczescie moge go wyglosic po angielsku. to bardzo upraszcza sprawe, bo jakkolwiek w swobodnej rozmowie po rumunsku sobie radze, to z referatem bylby lekki klopot.

widzialem rumunski film! naprawde, calkiem rumunska tragiczna komedia pod tytulem 'italiencele' czyli wloszki. dialogow nie zrozumialem w zab, byly strasznie szybkie, a cala tresc filmu to handel kobietami. w scenerii wsi transylwanskiej. co moge napisac... mam nadzieje, ze nie byla to najlepsza produkcja kina rumunskiego, bo balbym sie zobaczyc cos slabszego. a w samym kinie (ogroooomnym) bylo widzow szescioro i ziab tak straszliwy, ze trzeba bylo po projekcji wybrac sie na grzanca.

a w piatek bylem na wernisazu. zostalem nan zaproszony w czwartek, w 'klubie prasy' dokad wybralem sie z sandrine na grzane wino po polarnej wyprawie do kina. podczas konsumpcji w tymze ekskluzywnym lokalu gastronomicznym poznalisny miedzynarodowa grupe artystow wraz z ich rumunskimi gospodarzami. rumunscy gospodarze to dzialacze galerii 'vector', ktorzy chca oferowac sztuke wspolczesna mlodemu widzowi. a zesmy mlodzi, to i nas zaproszono na wystawe. wystawa ta odbywala sie w bydynku lazni tureckiej, ktora sprawiala wrazenie remontowanej. budynek bardzo mi sie spodobal, wystawa juz mniej. owszem, widzialem i gorsze, ale ta byla jakas... wymuszona. instalacje, projekcje video, fotografie - wszystko to jakies takie wspolczesne i malo pomyslowe. a glowna atrakcja wystawy byl performance artystki z izraela, adiny bar-on. performerka to podobno strasznie znana, ceniona itd. a performance jakos mnie nie porwal, chyba po prostu takie dyrdymaly przestaja mnie bawic. nazwywal sie 'something about love' i skladal sie z trzech czesci: w pierwszej artystka wydawala z siebie niesamowite dzwieki, ktorych glowna cecha miala byc ekspresja, potem probowala rozmawiac z publicznoscia, dopytujac sie, jak nam sie zyje, tam gdzie zyjemy, ale rozmowa jakos nie szla, a potem robila miny i probowala nawiazac kontakt wzrokowy z poszczegolnymi widzami.
a, czescia tego performace byla akcja artysty z czech, martina zeda, ktory powycinal gwiazdki z duuuuzej flagi europejskiej, ktora byla rozpieta przed nami, a potem wycial w niej kolo i w koncu blekitna flaga wygladala jak rumunska flaga z dziurka po rewolucji w 1989. a moze ja sie nie znam :)

rumunki dbaja o tezyzne fizyczna takze w cerkwi. posiedzialem sobie jakies pol godziny w mrocznym wnetrzu cerkwi klasztoru gorujacego nad miastem i przez caly ten czas slyszalem jakis szelest. gdy wychodzilem, zobaczylem o co chodzi: chuda kobieta dopelniala jakiegos dziwnego dla mnie ceremonialu: stojac zegnala sie znakiem krzyza, klekala i calowala podloge , tak caly czas, jaki tam bylem. robila to, zanim wszedlem i pewnie dlugo potem. poza tym wszystkie kobiety, ktore wchodzily do cerkwi, zegnaly sie po kilkanascie razy, po kazdym, razie klaniajac sie w pas i dotykajac reka podlogi, pod kazda ikona. taka to modlitwa, calym cialem i tylko chyba taka, bo nie widzialem nikogo, kto robilby w cerkwi cos innego, niz znaki krzyza i uklony do ziemi.
 
wtorek, października 19, 2004
  no to studiujemy
w koncu ulozylem swoj plan zajec i zaczalem chodzic na wyklady. niektorych wykladowcow rozumiem w stu procentach, niektorych tylko troche, a na innych kursach czuje sie ciut sfrustrowany i zastanawiam sie nad wykresleniem ich z planu. tylko, ze malo by mi w tym planie zajec zostalo, zwlaszcza, ze podstawowym kryterium wyboru byla godzina, o ktorej sie dany wyklad zaczyna: po siedmiu latach studiow wiem doskonale, ze nie ma po prostu sensu obiecywanie sobie, ze bedzie sie wstawac przed dziewiata. a jesli nawet czasem sie uda, to o koncentracji nie ma mowy. strata czasu. tak tez zaczynam moje zajecia o dwunastej, raz tylko o dziesiatej rano.

szlag mnie malo nie trafil w stolowce; jeszcze takiego zakladu zywienia zbiorowego w zyciu nie widzialem i mam nadzieje, ze juz wiecej nie zobacze. najpierw musialem czekac jakies pol godziny w tloku, bo kolejka nie dalo sie tego nazwac, dzierzac w garsci tlusta tace i niedomyte sztucce. gdy dopchalem sie do lady, dostalem zupe z wody z woda oraz kawalek miesa, chyba kurzego, z frytkami, a wszystko w temperaturze pokojowej. ale to nie wszystko! trzeba bylo jeszcze dopchac sie do kasy i poczekac, az pani poprawi makijaz! slowo daje, mialem ochote szurnac tymi specjalami w te jej wytapetowana gebe... gdy doszedlem do stolika, jedzenie mialo juz temperature bliska zamarzaniu, bo jadalnia oczywiscie nie ogrzewana, bo po co, jak przeciez sie nachucha.

a w zeszlym tygodniu to nie tylko na uczelnie chodzilem, ale tez uprawialem kulture - wybralem sie do opery. na 'cyrulika sewilskiego'. az by sie chcialo cos zlosliwego napisac, ale... poprostu sie nie da; tak mie sie podobalo. poczawszy od samego budynku teatru (po prostu cudenko, trzeba samemu zobaczyc), skonczywszy na inscenizacji i kreacjach aktorskich (przezabawne, zaprzeczajace opinii, ze w operze to co lepszy spiewak, to nedzny aktor). no moze troche huren waren schlecht, czyli chor byl troche kiepski. i elektroniczny klawesyn to nie jest prawdziwy. i troche ten sliczny budynek sie sypie, zaczynajac od tynku na suficie... dosc.

jestem w trakcie zalatwiania karty stalego pobytu; mam juz cztery z szesciu koniecznych papierkow. w tym tygodniu mam zamiar to zakonczyc, zdobyc swiadectwo zdrowia i oplacic jakis smieszny podatek. musze tylko skserowac pluca pod rentgenem, zrobic test na hiv i jeszcze jakis, nie jestem pewien, chyba ciazowy. jak wyjdzie pozytywny, to dam znac.

hmm... milo by mi sie zrobilo, gdyby moi ulubieni rodzice do mnie zadzwonili, albo napisali...:)
 
wtorek, października 12, 2004
  monastyry bukowinskie i naukowcy niemieccy
znowu odpuscilem sobie to pisanie, ale tym razem mam na to zwolnienie lekarskie. przywloklem z rodzinnych stron jakies grypsko i trzymalo mnie ono az do wczoraj. podzielilem sie tym cholerstwem z moja wspollokatorka i tak chorowalismy razem, na przemian wywlekajac sie z lozek, by zrobic herbate. gorace napoje wlewamy w siebie z reszta litrami, bo do dzis dnia kaloryfery zimne, choc na dworze mroz, jakies 8 stopni celsjusza. przynajmniej swieci slonce.

zanim jeszcze sie rozchorowalem, zostalem zaproszony przez flaviusa na wycieczke po klasztorach bukowiny. tak, tak, na wycieczce po klasztorach bukowiny juz raz bylem, ale tych klasztorow jest na bukowinie kilkadziesiat, a tych ciekawszych ponad tuzin. poza tym ta wycieczka byla dla gosci z niemiec, z sued-ost institut, naukowcow, uczestnikow konferencji historycznej, na ktora tez bylem zaproszony. no to jak moglem odmowic?
odwiezdzilismy trzy. pierwszy z nich, probota, polozony jest calkiem na uboczu i jechalismy do niego strasznie dziurawymi drogami, przez biedniutkie wioski, rozlozone posrod bezkresnych pol kukurydzianych (nb: ilez ci rumuni potrafia zjesc tej mamalygi!). kosciol w monastryrze probota pokryty byl niegdys malowidlami, jak inne koscioly tego typie, obecnie jednak mozna obejrzec jedynie slady po malowidlach, bo swego czasu ktos genialny postanowil oczyscic je woda i szczotkami.
nastepny klasztor odwiedzony przez nas to voronec. tam juz bylem z wycieczka z kursu, tym razem jednak mielismy profesjonalna przewodniczke w pokaznej postaci dobrze odzywionej zakonnicy. zakonnica pokazujac nam kazde malowidlo ufundowala nam porzadne kazanie z nauka moralna. na przyklad, ze kiedy staniemy przed majestatem sadu ostatecznego, nic nie beda warte ksiazki, ktoresmy przeczytali, czy napisali. ta zlota mysl szczegolnie ubawila tych naukowcow.
ostatni byl klasztor w moldovicy. i tu mielismy fachowe oprowadzanie i to nawet po niemiecku - siostrzyczka byla poliglotka. zaosczedzila nam kazan, za to pokazala kazdy szczegol malowidel, poslugujac sie drewnianym wskaznikiem i laserowa lampka. ze trzy razy wyjasniala sztuczki malarza, ktore zastosowal on malujac drzewo jessego. pokazujac potepionych na sadzie ostatecznym pokazywala: 'tu sa zydzi, ale to nie sa wspolczesni zydzi, tylko zydzi z tamtej epoki, co widac po ubiorach' albo: 'dalsi sa umieszczeni po stronie potepionych z powodow politycznych - to turcy, ormianie i polacy'. gdy to mowila, niemiecki historyk poklepal mnie ze wspolczuciem po ramieniu.

w drodze powrotnej zabawialem rozmowa o polityce w krajach europy srodkowej pana profesora ghermani, historyka, filozofa i politologa, czlowieka wielce zasluzonego dla nauki rumunskiej, acz nieco juz podeszlego wiekiem. troche ciezko bylo rozmawiac, bo profesor kiepsko slyszal i kiepsko pamietal, o czym mowilem kilka minut wczesniej, ale rozmawiac z czlowiekiem tak szacownym to przeciez zaszczyt. za to bawienie rozmowa podziekowala mi jedna z niemieckich naukowcow, bo ponoc tamci mieli juz go serdecznie dosc po dwu dniach obcowania z nim. podobno psul im kazda konferencje.

a obecnie w jassach odbywa sie 'sarbatoare al sf. parascheva' czyli kilkudniowe swieto ku czci sw. paraskewi, dziewicy, patronki moldawii. cerkiew metropolitalna jest oblegana przez wiernych; do doczesnych szczatkow swietej dziewicy, nietknietych rozkladem, ktore wystawiono na placu przed cerkwia, stoi kilometrowa kolejka ludu sciskajacego w garsciach jakies zielsko, ktore swieca przez dotkniecie nim relikwii. a cale centrum miasta obstawione jest na przemian stoiskami ze swietym badziewiem, czyli dewocjonaliami, i stoiskami z kurtoszem, czyli czyms w rodzaju naszego sekacza, takim wegierskim przysmakiem, nie wiedziec czemu popularnym tutaj. pelno jest tez policji i sprzedawcow grzanego wina, ktorego zapach miesza sie z czosnkowym smrodem przypalonych 'mici', czyli grilowanych klopsikow.

a nastepnym razem napisze cos o zajeciach na uczelni.
 
piątek, października 08, 2004
  ciezka jazda
no i fomka znowu w rumunii. dokladnie od poniedzialku oglada jesienne slonce i leczy sie z polskiej jesiennej depresji wywolwanej dwoma tygodniami deszczu i z grypy, wywolanej przez tenze sam czynnik pogodowo-klimatyczny.

mialem wracac wygodnym pociagiem ze lwowa do sofii, tylko ze niestety pociag ow jest, zdaje sie, sezonowy. wybralem zatem w juz mi znany balaj lwow-czerniowce pokonujacy te 300 kilometrow w zawrotnym czasie dwunastu (!) godzin. w 'marszrutce' z granicy do lwowa poznalem polskiego handlarza malo oryginalnym obuwiem znanych marek, z ktorymsmy sobie w dworcowym bufecie, przy herbacie, kanapkach i kapce wodeczki umilali czas opowiesciami o dalekich krajach na wschodzie i poludniu. po chwili podeszlo do nas jakies chude chlopie w mundurze pogranicznika i poprosilo o paszporty. sprawdzalo je chyba z kwadrans, na wszystkie strony, w koncu oddalo i zaproponowalo wiatrowkowe zawody strzeleckie. nalegal chlopak dosc dlugo, az wreszcie, duren jeden, sie zgodzilem. no i oczywiscie ogral mnie okrutnie, musialem zaplacic za kulki i dac mu tyle hrywien, ile punktow roznicy do niego mialem. szczesciem skonczylo sie tylko na pieciu dolcach...

na podroz kupilismy jeszcze cwiarteczke i pajechali kupiejnym wagonam. rano, w czerniowcach chwilke szukalem 'taksowki' do suczawy, lecz 'taksowka' sama mnie znalazla. krotko ostrzyzony, niestary czlowiek w trzypasiastym dresie zapytal, dokad jade.
-do suczawy.
-idi sa mnoj.
-skilki?
-a skilki dajesz? - zapytal z usmiechem, liczac, za trafil na frajera.
-siem. kak wsiegda. - tu go rozczarowalem.
-a wosiem dasz? - sprobowal tonem nieco blagalnym - rumynskie mytniki mnoze bierut...
-haj bude. - przystalem. gdybym faktycznie nie byl frajerem, to licytacje zaczalbym od szesciu, czy nawet pieciu dolca. tym bardziej ze oprocz mnie jechaly jeszcze trzy osoby i kupa jakiejs kontrabandy w bagazniku.
jechal spokojnie, ale gdy na jakims skrzyzowaniu czarna bawara z przyciemnianymi szybami zajechala mu droge, ten dogonil ja, na nastepnych swiatlach wyskoczyl z samochodu i wymachujac piesciami krzyczal cos do kierowcy. kiedy wrocil, wytlumaczyl nam wszystkim, ze wlasnie umowil sie z tamtym kierowca na 'solo' dzis wieczorem.
na granicy stalismy dlugo jak jasny gwint, az sie balem ze to z powodu mojego poprzedniego nielegalnego pobytu i ze wlasnie maja zamiar mnie nie przepuscic.
nasz kierowca podbiegl do nieco grubawej, rumunskiej celniczki i calujac w reke, wetkna jej jednoczesnie kilka banknotow. porozmawial chwilke i wrocil do nas, tlumaczac: 'to bardzo dobra kobieta, bardzo ja szanuje. nigdy nie chce wiecej, niz sie jej daje. kiedys wozilem krysztaly z turcji. raz, jak nie mialem pieniedzy, to dalem jej jeden komplet. to ona brac nie chciala, a potem mi jeszcze pieniadze za niego chciala oddac! a inni, to jeszcze dwa, albo trzy takie komplety brali. a ona nigdy nie powie, ze za malo. bardzo dobra kobieta. i jeszcze w domu ma jakies klopoty, maz alkoholik...'
po drodze dwa razy zatrzymywala nas policja i za kazdym razem musial ich blatowac. 'daaaj, pane, daj, mama prosyla...' - przedrzeznial, ale placil bez mrugniecia okiem.

w suczawie na dworcu zobaczylem dwu chlopakow z plecakami i karimatami przy plecakach. 'dokad to sie wybieracie?' - zapytalem po polsku i trafilem bez pudla. chlopaki z plecakami okazaly sie byc dziennikarzami, poszukujacymi mniejszosci polskiej na bukowinie, zeby napisac o niej smutny reportarz. wypytali mnie troche, ale duzo im powiedziec nie moglem.

poznym popoludniem bylem juz w domu.

na pierwsze zajecia ide dopiero jutro, bo do tej pory na uczelni panowalo tornado. nikt nie wiedzial, co i gdzie sie odbywa, a wiekszosc zajec i tak sie nie odbywala. a jutro, w sobote, wyklady maja studenci europeistyki.
 
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]