pisanie o rumunistanie
niedziela, stycznia 23, 2005
  krolestwo obojga ukrain, czyli jak zostalem mlodym naukowcem i jak rozpetalem pomaranczowa rewolucje
historia ta zaczela sie w grudniu, to znaczy w polowie grudnia, znaczy w pierwszej polowie grudnia... yyy... dokladnie czternastego grudnia. od najwazniejszego w zeszlym roku wydarzenia na wydziale historycznym jasskego uniwersytetu, ba, na calej uczelni! chodzi tu o calodniowe gledzenie na rozne tematy, mniej lub bardziej z historia zwiazane, ktoremu dano szumna nazwe "rencontre socrates/socrates meeting". to taka niby sesja naukowa z udzialem studentow historii, ktorzy do jass przyjechali z obcych stron i tych, ktorzy w ramach programu socrates-orgasmus na obczyznie byli lub byc planuja. oczywiscie clou-z-programu (nomen-omen) byl wasz ulubiony foma. tak, tak: wyglosilem referat na sesji naukowej. i bylem prawie jedyny, ktory to zrobil po angielsku, tak, zeby obecni tam i rumuni, i francuzi cos zrozumieli, bo przez bite piec godzin obie te grupy mowily tylko do siebie. prawie jedyny, bo towarzystwa dotrzymala mi rumunska kolezanka, ktora studiowala w holandii i wszystkie materialy do swojego referatu o psychologicznym podlozu kryzysu kubanskiego miala w jezyku angielskim.

bez spiecia sie nie obylo. bylo to spiecie polsko-rumunskie na tle judeofilsko-negacjonistycznym. juz spiesze z wyjasnieniami. otoz referat moj mial temat "spoleczenstwo i kultura zydow w jassach 1919-1941". uprzedzono mnie, ze na tej uczelni sa kregi nie bardzo chetne tematyce zydowskiej, wiec staralem sie jak moglem, by sady moje byly wywazone a slownictwo jednoznaczne i niekontrowersyjne. ale jednego slowa uniknac nie moglem. bylo to slowo 'holocaust'. i niestety, okazalo sie, ze uderzylem w stol, a nozyce sie odezwaly. na sali byl przedstawiciel rzeczonych kregow, skadinad bardzo mily chlopak. ten wszechrumun zadal mi pytanie, czy istnieja jakies dokumenty swiadczace o tym, ze w rumunii holocaust mial miejsce. odpowiedzialem, ze owszem, istnieja dokumenty i raporty komisji badawczych mowiace o tym, ze w latach wojny w samej rumunii i na terenach zajmowanych przez rumunska armie zginelo ok. 500 000 zydow.
- ale czy byl to holocaust? - niezmacony pytal dalej
wtedy mnie ponioslo.
- sluchaj, jak chcesz, nazywajmy to chocby " magic micky mouse very spooky horror show", ale ludzkosc wymyslila juz dwa termina na masowa, planowa eksterminacje setek tysiecy ludzi z powodu ich przynaleznosci do narodu zydowskiego, a sa to 'holocaust' i 'shoah'.
- jakie setki tysiecy! skad wziales setki tysiecy!?
- nie pamietam. ale zabojstwo zaczyna sie od jednego!

moderator przerwal dyskusje. na przerwie wymienilismy sie jeszcze kilkoma uprzejmymi zlosliwosciami. uslyszalem miedzy innymi pytanie, czy sprawa jedwabnego zostala wyjasniona i czy ci rumunscy zydzi nie gineli czasem w polsce. i jeszcze mala sugestie, cos o oku, drzazdze i belce. nie chcialo mi sie dyskutowac, wiec przeprosilem i powiedzialem, ze na przyszlosc bede uwazal na pamiec wielkiej rumunii. bo faktycznie, sprawa tu jest mniej-wiecej tak skomplikowana, przyjemna i ma podobny smaczek, jak sluchanie w polsce o historii "sasiadow" i o szmalcownikach, a moze nawet o "polskich obozach koncentracyjnych".


po paru dniach pojechalem do domu. a razem ze mna dwaj inni polscy studenci na goscinnych wystepach, teolodzy tomek i jarek. mial sie z nami zabrac do ojczyzny lektor polszczyzny, ale sie rozmyslil w ostatniej chwili, tak wiec nie mialem niewatpliwej przyjemnosci poznac tej tajemniczej osobistosci. mialem zatem watpliwa przyjemnosc oddawania biletu na maxi-taxi, ktory dla niego zakupilem. po raz pierwszy w zyciu zrobilem karczemna awanture po rumunsku. i to strasznie zapracowanej panience z okienka, ktora jednoczesnie rozmawiala przez okienko ze mna, przez komorke z szefem, przez telefon z klientem, a jeszcze innemu podroznemu wypisywala bilet. wielowatkowosc miala lepsza, niz "ogniem i koltem" oraz "windows vs. linux" razem do kupy wziete.
przed odjazdem zaopatrzylem sie w spora ilosc gazet. pani kioskowa patrzyla na mnie jak na ostatniego debila albo szpiega. bo wyobrazcie sobie: obcokrajowiec (to slychac) nerwowo i pospiesznie wybiera szesc roznych czasopism, od narodowych do czerwonych, zwija je, placi i ucieka.

kurier z suczawy zabral nas trzech do czerniowiec za jedyne siedem dolca od lebka, nawet nie czekajac, az zbierze sie komplet. oczywiscie rozmowe zahaczyl o tanie sprzedajne dziewczyny w przydroznych przybytkach, tyle ze tym razem nabrala dodatkowego smaczku, bo gosc nie wiedzial, ze wiezie dwu przyszlych duchownych. nastala niezreczna cisza, wlaczyl wiec radio z niesmiertelnymi rosyjskimi przebojami o milosci i prokreacji.
smak i zapach owocow poludniowych poczulismy juz przed granica ukrainska. gdy zatrzymalismy sie przed szlabanem - furtka na "miedze", podbiegl do nas facet w pomaranczowej czapce i zapytal po ukrainsku, czy mu przewieziemy kozuchy. przetlumaczylem kierowcy (nie wszyscy obywatele ukrainskiej bukowiny mowia po ukrainsku, niektorzy tylko po rumunsku) i wyjasnilem chlopakom. zgodzili sie. mielismy je oddac zaraz za granica dziewczynie ubranej na pomaranczowo, a za przysluge dostac po dolcu od sztuki. tak sobie przypomnialem obrazki z telewizji i pomyslalem, ze rozpoznanie tej dziewczyny moze byc dosc trudne - w telewizji wszystkie byly na pomaranczowo...
wbilismy sie w te kurtki, dokonalismy aktu przemytu, kierownik zainkasowal naleznosc, pojechalismy.

w czerniowcach mielismy sporo czasu na pokrzepienie ciala horylka i jajesznia w bufecie awtowakzala, a nawet pielmienymi, cieburekiem i czajem w bufecie wakzala wlasciwego. tam nawiazalismy przelotna znajomosc z rodakiem, ktory serwisuje na dzikich polach sztuczne lodowiska. facet byl tak zamotany od zmeczenia i przepicia, ze nie bardzo juz wiedzial, jak sie nazywa. ale mial bilet na pociag i wiedzial, kiedy on odjezdza, wiec nie bralismy go pod opieke. mial juz opiekuna w postaci mlodego ukrainca, ktory wygladal jakby mial zaraz pojechac 19.15 do rygi. rodak jechal z reszta pozniejszym pociagiem, ta slawna "strzala pokucia", ktora 300 km robi w dwanascie godzin.

nasz pociag, z czerniowiec przez lwow do moskwy, ruszyl planowo o dwudziestej z minutami przy dzwiekach marsza, naleznego kazdemu pociagowi do stolicy kraju rad, w imie slusznych, radzieckich zasad. a moze ten marsz nalezal sie innemu... moskwa - czerniuszki wtaczal sie w tej samej chwili na platforme.

napotkany w pociagu lwowianin zaprowadzil nas, gdy przybylismy o trzeciej nad ranem, do platnej (pol hrywni od twarzy) poczekalni. potem poszedlem z nim na przystanki autobusowe, by zorientowac sie, kiedy bedziemy mogli dostac sie do szegini. gdy wracalismy na dworzec, by oznajmic hiobowe wiesci chlopakom (do szostej nie ma nic), moj cicerone potknal sie lekko na schodach. natychmiast pojawilo sie wokol nas szesciu mundurowych, krzyczacych na niego, ze niby demoluje schody. jeden uderzyl go plaska reka w twarz, a drugi uderzeniem w przegub wytracil papierosa z dloni z krzykiem "z wladza rozmawiasz, swolocz!" popelnilem blad, nie oddalajac sie wystarczajaco pospiesznie, wiec jeden pies dopieprzyl sie i do mnie:
- dokumenty do kontroli - warknal. poczulem sie jak bohater "stu szescdziesieciu dziewieciu mgnien babiego lata", czy ile tych por roku tam bylo. podalem mu paszport.
- czemu rozrabiasz na dworcu!? - tu mnie zaskoczyl
- ja nie rozrabiam, ja tylko... - tlumaczylem sie, jak z tego, ze nie jestem wielbladem.
- co tylko!? co tylko!? pijany jestes! - zaszczekal mnie do szczetu. - po czorta przyjezdzasz do ukrainy!? zeby wodke pic i rozrabiac?
- ja nie pilem. ja nic nie rozumiem...
- jak nie rozumiesz, to sprowadzimy tlumacza i zaplacisz sto baksow. juz dzwonie po radiowoz. - podniosl do ust lolkitolki na sto procent pozyczone od dziecka, ale ja juz bylem zestrachany i gotowy do wspolpracy, wiec duzo nie bylo mi trzeba. ale zeby zyskac na... nie wiem czym, wyjalem z kieszeni inhalator i zasymulowalem piekny atak astmy. wprowadzilem zamieszanie w szeregach panow-wladza, ktorzy zaczeli sie dopytywac, co to takiego. wytlumaczylem i zyskalem wspolczucie. chyba im sie glupio zrobilo, bo moj pies oddal mi paszport i zaczal uspokajac. w koncu zapytal, ile mam przy sobie pieniedzy. powiedzialem, ze grosze, troche lei i pare zlotych na autobus. powiedzial, zebym z nim poszedl. podeszlismy do kantoru, ten ustawil sie pare krokow obok i wykonal reka gest zapraszajacy do okienka. zapytalem, ale nie skupowali ani lei, ani peelenow. pies zaprowadzil mnie do innego "obomienia waljiuty". tez lei nie chcieli, ale zamienili mi dziesiec zeta. wysypalem panu wladza na reke te garsc salaty, ktora dostalem w zamian i obrocilem sie bez slowa.
- zaraz, zaraz. dla naczelnika jeszcze trzeba. - upomnial sie judasz jeden
- ale ja juz nie mam wiecej!.. - rozlozylem rece i dodalem w myslach "...zebraku w d... dziegciem smarowany"
- to z kim tu jestes!?
- z nikim nie jestem.
- gdzie twoj bagaz?
- pilnuja polacy, studenci, w pociagu poznalem... - "ze tez takie lgarstwa na egzaminach mi nie wychodza tak plynnie" - pomyslalem
- to co masz w bagazu? - wladza zebral dalej.
- nic... ciuchy... prezenty mamie wioze... - probowalem go wziac na wspomnienia z dziecinstwa
- co za prezenty? alkohol? - to widac tyle z dziecinstwa zapamietal...
- no mam jedno wino... - z prawda zgadzalo sie to tylko w jednej piatej.
- naczelnik wino lubi! - kaprawe oczeta mu sie zaswiecily.
no i musialem jeszcze wyskoczyc z (:przerwa na reklame) "grasa de cotnari" 1999, dobrego, taniego, bialego wina deserowego, nieco "damskiego" w guscie, do nabycia w cenie ok. 99 900 lei w sieci billa. kupuj tylko w rumunskich sklepach:)
stal przed poczekalnia. wynioslem mu butelke owinieta w pomaranczowa reklamowke. zwlekal z przyjeciem, bojac sie, ze zostanie zauwazony. pokazal, by isc za nim. wzial wino w dopiero w przejsciu podziemnym, kolo zamknietych kibli. spojrzal mi gleboko w oczy i powiedzial glosem glebokim jak otchlan sracza narciarskiego:
- ty z kijowa wracasz. - i zmruzyl kaprawe oczka - z protestow...
juz go mialem gdzies, bo w tym momencie przesadzil.
- taaa... z kijowa pociagiem z czerniowiec - usmiechnalem sie zlosliwie
- jak sie nazywasz?
- tomasz. foma andriejewicz.
- ja cie bede mial na oku, foma andriejewicz. ty pomaranczowy.

ciag dalszy nastapi.

tymczasem oglaszam konkurs: prosze wymienic wszystkie tytuly filmow, ksiazek, piosenek itp ktorych w formie przekazu podprogowego, w postaci przekreconej, znieksztalconej lub spastiszowanej uzylem w tym odcinku.
nagrode glowna sponsoruje siec billa;) nagrody pocieszenia: ladne, oryginalne, rumunistanskie pocztowki z autografem fomy andriejewicza. nagrody otrzymacie (badz nie) dzieki tworczej wspolpracy poczty polskiej i posta romana. odpowiedzi mailem:
a b r a h a m @ w p . p l do 3 lutego 2005.
 
Komentarze: Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]