bieganie po titanie
titan, albo i.o.r. to jeden z większych parków w bukareszcie. a park w bukareszcie to skarb. mało jest w tym mieście terenów zielonych, bo każdy wolny skrawek terenu w ciągu ostatnich kilku lat był zamieniany w plac budowy, na którym stawalo jakieś obrzydlistwo. mam zatem szczęście, że mieszkam koło parku. i to nie byle jakiego, takiego z jeziorem, wyspami, wi-fi i mnóstwem ścieżek do biegania.
wokół parku obraca się właściwie cały mój dzień. rano, do parku idzie się biegać (albo jeździć na rolkach - moja ukochana żona biegać nie lubi, więc się wozi). biegać da się właściwie tylko rano, bo później alejki okupują mamuśki z wózkami, rowerzyści, rolkarze i spacerowicze z psami. po południu, gdy już przeczytam cały internet, idę do parku pracować. najczęściej do "klubu szachistów": wydzielonego miejsca ze stołami i ławkami, do którego zwierzęta, kobiety i dzieci wstępu nie mają, bo odbywają się tam rzeczy wielkiej wagi. mianowicie brzuchaci panowie grają... we wszystkie możliwe gry, poza szachami. poważnie, widziałem panów rżnących w tysiąca, w domino, w
table, w brydża, w pokera, ale w szachy... nie widziałem. panowie zachowują się raczej cicho, tylko niekiedy podnosi się rwetes, ale tylko przy stolikach, przy których uprawia się hazard - w momentach, gdy któryś z graczy próbuje oszukać. klub obsługuje prawdziwy steward,
domnu' georgica czyli po naszemu pan jureczek, który co chwila jest wołany, by doniósł piwko.
domnu' georgica ma chyba z siedzemdziesiąt lat, jest przygarbiony, twarz ma mocno ogorzałą i pomarszczoną. dorabia sobie chyba do renty czy emerytury sprzedażą piwa ursus, które chowa w żywopłocie. zawołany, starczym truchtem biegnie do swojej kryjówki, wyjmuje butelkę, truchtając po drodze ociera ją dłonią, a na miejscu docelowym zdejmuje kapsel przy pomocy profesjonalnego, barowego otwieracza do butelek, który cały czas ma w ręce. usłużnie stawia butelkę przed graczem, pobiera opłatę i wydaje resztę, wyjmując drobniaki z kieszonki na piersiach.
chodzę do "klubu szachisty" z kilku powodów. po pierwsze są tam stoliki (zadaszone!) , po drugie - nie ma internetu, dalej - gracze nie zwracają na mnie uwagi. niemal nic mnie nie rozprasza.
a wieczorem chodzimy z danielą do parku na spacer. obchodzimy wtedy jezioro wokół krokiem powolnym i dostojnym, jak wszyscy spacerowicze. mijamy ogródki piwne. mijamy "klub szachisty" w którym widzę tych samych graczy, co rano i wieczorem. po drodze te same mamuśki z tymi samymi dziećmi w tych samych wózkach. i te same psy z panami na smyczy. albo i luzem. rowerzystów i rolkarzy też tych samych. tych samych ochroniarzy pilnujących tych samych placów zabaw. nawet te same żółwie w jeziorze. i tak sobie czasem myślimy... że chyba za bardzo czujemy się jak w domu...
Etykiety: codzienność, park, zalety rumunii