pisanie o rumunistanie
czwartek, listopada 11, 2004
  grenz-verkehrt czesc druga narodowy groch z kapusta
jadac z powrotem w strone granicy prawie nie rozmawialismy. kola wygladal na mocno zmeczonego. odebral telefon od znajomego z zaproszeniem na pol litra, ale odmowil. podglosnil radio, w ktorym leciala rosyjska muzyka, wylacznie rytmiczne i melodyjne piosenki o milosci. tylko, ze w odroznieniu od tego typu przebojow rumunskich, czy polskich, teksty traktowaly tylko o milosci szczesliwej, spelnionej, o tym, ze kolezanka wcale nie odbija kolezance narzeczonego, o tym, ze chlopak zakocha sie w dziewczynie ladnej i spokojnej, po czym sie z nia ozeni i beda miec dzieci, o udanych zwiazkach i... reprodukcji. jedna piosenka powstala chyba na zamowienie ruskiego rzadu, zaniepokojonego spadkiem przyrostu naturalnego. miala szybka, z lekka ludowa melodie i tekst wzywajacy do rozmnazania sie i zasiedlania rosji, bo w tym jej sila! powaznie, gdy to uslyszalem, zdebialem, a potem malo nie peklem ze smiechu!

zapytalem kole, czy czesto tak kursuje przez granice. okazalo sie, ze tylko dwa razy na miesiac, bo na tyle pozwala mu polroczna wiza za piecdziesiat dolarow. moglby wykupic taka za sto piecdziesiat, do wielokrotnego przekraczania granicy, tylko rzadko ma taka kase. na pytanie, ilu takich "taksowkarzy" jezdzi miedzy czerniowcami a suczawa, nie bardzo potrafil odpowiedziec. "a w ch... ich bude, tricat, sorok, nie znaju..."

zjechalismy z glownej drogi i wjechalismy do sennego, zamglonego miasteczka. gdzieniegdzie slychac bylo muzyke weselna. na glownym placu, pod postumentem bez pomnika i w poblizu parku, na lawkach siedziala mlodziez, popijajac i tepo patrzac sie na droge. nie widzialem pietrowych budynkow - za wyjatkiem magaznu handlowego i "ratusza". z dziurawej asfaltowej drogi zjechalismy na jeszcze bardziej dziurawa droge blotna, oswietlona jedynie swiatlem z okien domow. w koncu kola wjechal na podworko i zgasil silnik. bylismy na miejscu.

przywitalem sie z tatiana, zona koli i jego szwagrem, dwudziestoletnim dryblasem, ktory porozumiewal sie chyba tylko za pomoca mrukniec. wreczylem "goscince", ktore kupilem jeszcze w suczawie na wszelki wypadek. nie obylo sie bez rytualnych ceregieli ("a gdzie tam, a na co, a po co, nie trzeba bylo"), ale w koncu kawa i "babskie" wino zostaly przyjete. gospodarz oprowadzil mnie po obejsciu, pokazal gdzie jest nowowymurowany wychodek (z dwoma stanowiskami strzeleckimi, tylko wybierac - dziura, albo "narciarz") i wytlumaczyl, jak don bezpiecznie dojsc, co wcale nie bylo takie latwe ze wzgledu na bloto i gruz. lazienki wybudowac jeszcze nie zdazyl.
wreczono mi pantofle i pokazano, gdzie jest moj pokoj, po czym wprowadzono do pokoju gospodarzy i przedstawiono mlodszemu synkowi jako "dziadzie fome". pieciolatek patrzyl troche nieufnie na nowego "dziadzie", ktrorego jeszcze w zyciu nie widzial, ale "dziadzia foma" wreczyl paczke cukierkow i zostal niniejszym przyjety w poczet nieco dalszej rodziny. rozmowa szla troche ciezko, bo maksim mowil niewyraznie po ukrainsku, a ja po rosyjsku z polskim akcentem. w koncu udalo sie otworzyc cukierki, ktorych polowa zostala natychmiast pochlonieta, a druga polowa zachowana dla starszego brata, ktory juz spal.

tania wniosla wielka miche pielmienow z miesem, kola zadal sakramentalne pytanie: "sto gram budiesz?", po czym zasiedlismy do stolu. kola jesc nie chcial, a pic nie mogl, bo mial jeszcze gdzies jechac (zdaje sie, ze po te pania z granicy), wiec towarzystwa dotrzymal mi jego milczacy szwagier. przy akompaniamencie zachecen do nakladania na talerz i "niesciesniania sie" najadlem sie do syta i az nadto, po czym zajelismy sie ogladaniem telewizji. lecial wlasnie "wieczor wyborczy", przy czym na ekranie widac bylo prawie wylacznie premiera janykowycza. przelaczono kanal. to samo. przelaczono. pozostawiono. kanal studencki, ktory bardzo kiepsko odbieral. kabaret, bez jakichkolwiek zartow politycznych. stwierdzilem, ze pora isc spac.

rano kola zbudzil mnie przed osma, podano mi miske z woda i recznik, bym mogl sie opluskac, kazano mi zapakowac do plecaka trzy kilo jablek z ogrodu. zjedlismy sniadanie, wreczylem mu moje dolary i pojechalismy do miasta. po wczorajszej pogodzie nie bylo sladu - bukowinskiego krajobrazu nie dalo sie podziwiac z powodu gestej jak mleko mgly. miasto wygladalo w swietle dnia jak duza wies - nawet w samym centrum staly domki z ogrodkami, a przed kazdym plotem stala obowiazkowa laweczka.

w czerniowcach padalo. kola kupil na bazarze z badziewiem samochodowym olej w opakowaniu z niemieckimi napisami. pojechalismy do warsztatu. czekajac na majstrow, ogladalismy poustawiane rowniutko zachodnie, nowiutkie samochody.
- to mowisz, ze studiujesz w niemczech, tak?
- zgadza sie.
- to moglbys pomoc sprowadzic taka maszyne. znaczy wiesz, na ubezpieczenie. rozumiesz?
- nie bardzo... - udawalem glupka
- dogadujesz sie z niemcem i dajesz mu sztuke albo dwie dolcow. bierzesz samochod do naszej granicy i ktos go przerzuca, a ty zarabiasz sztuke. a niemiec zglasza kradziez i wyplacaja mu ubezpieczenie.
- tylko to trzeba by bylo z kims zaufanym zalatwic, zeby nie wystawil.
-jakby wystawil, toby potem do konca zycia mial klopoty z seksem. wiesz, nasi. z naszymi to albo uczciwie, albo wcale.
- pomysle. - ucialem rozmowe. jakos wolalbym tej sztuki w taki sposob nie zarobic.

przyjechali mechanicy: dwu mlodych chlopakow w jasnych spodniach, czarnych, szykownych skorzanych kurtkach i modnych kaszkietowkach. otworzyli zasmiecony jak nieszczescie garaz i kazali wjechac na kanal. nie przebierajac sie w zadne drelichy, czy fartuchy, jeden zaczal grzebac w silniku, a drugi zajal sie rozmowa o interesach z moim gospodarzem. przestalo padac. dogadalem sie z kola, ze spotkamy sie za dwie - trzy godziny na dworcu autobusowym i trolejbusem pojechalem do centrum. dojechalem do fary i zdazylem jeszcze na ostatnia msze - po ukrainsku. chcialem po niej pogadac z ksiedem, ale ten spieszyl sie, bo mial jeszcze odprawiac msze na cmentarzu - bylo wszystkich swietych. wlasciwie mialem ochote tez ten cmentarz zobaczyc, tylko nie zrozumialem nic z tego, jak mi tlumaczono droge.

pospacerowalem po uliczkach i zaulkach czerniowiec. na placu ratuszowym, pod pomnikiem tarasa szewczenki odbywal sie mityng wyborczy zwolennikow juszczenki. przypomnialo mi to mityngi niepodleglosciowe, jakie widzialem we lwowie w kilkanascie lat temu. mlody, ochrypniety czlowiek charczal od tuby, ktora to charczenie jeszcze zwielokrotniala, a jakies dwie setki innych mlodych ludzi skandowala nazwisko kandydata opozycji. w bocznych uliczkach inni mlodzi ludzie, w mundurach, leniwie przypatrzywali sie zgromadzonym, palac papierocy i luskajac pestki slonecznika.

gdy wrocilem na dworzec, kola juz kompletowal sklad pasazerow i upychal bagaze. nie bylo to latwe, bo jadaca z nami kobieta wiozla ze soba wielkie wory z gumowymi butami, dzieciecymi czapkami i czort wie czym jeszcze. niebawem ruszylismy w strone granicy. troche niepokoilem sie, czy nie bede musial wrocic do czerniowiec i zalatwiac wizy, bo ktos mnie nastraszyl, ze numery z przekraczaniem granicy nie zawsze wychodza, bo pobyt turystyczny jast mozliwy tylko raz na pol roku, ale wszystko poszlo gladko. tylko kola byl zly, bo musial przez ta babe z worami dac wieksza lapowke niz zwykle. i do tego druga, gdy go zatrzymala drogowka.

pozegnalismy sie w suczawie. na dworcu stal juz busik do jass, ale nie pojechalem nim. zarezerwowalem sobie tylko miejsce na ostatni kurs i poszedlem na cmentarz.

czy jedliscie kiedys i piliscie wodke na cmentarzu? ja nie, ale tam robili to wszyscy. rumuni nie pala takich niesamowitych ilosci zniczy na grobach, jak to robi sie u nas, tylko jedza i pija, a resztki rozdaja ubogim, ktorzy wrecz okupuja droge do cmentarza i jego brame. nazywa sie to pomana i ma sluzyc takze zmarlemu. oczywiscie modla sie takze, w czym pomaga im ksiadz, ktory sobie przy okazji pobiera ofiary. widzialem, ze ksiadz katolicki mial tam wyraznie wiecej roboty, a pop przez wieksza czesc czasu czekal na laweczce. przy czym panowala pelna kultura i szacunek dla innowiercow: gdy katolicy modlili sie z ksiedzem przy grobie, wszyscy przechodzacy prawoslawni przystawali, czekali, az ci skoncza, zegnali sie trzy razy krzyzem od prawego ramienia i dopiero wtedy szli dalej.

zatrzymalem sie przy nagrobku ozdobionym polskim orlem i napisem "boze zbaw polske". probowalem odczytac dalej: jan schischlik, kancelista sadowy, zm. 14 maja 1903 przezywszy lat 40. wtem obok mnie przystanal starszy, wysoki mezczyzna w brazowym plaszczu i kapeluszu. zagadnal po rumunsku:
- wie pan, co tam jest napisane?
- tak, to po polsku.
przeszedl na polski.
- pan polak?
- tak. pan tez?
- tak. stad, czy z polski? - ciagna dalej
- z polski, z galicji.
- a moj ojciec urodzil sie w rzeszowie. ale ja jestem obywatelem rumunskim.
- studiowalem w rzeszowie.
- a teraz gdzie pan studiuje?
- wlasciwie to w niemczech, ale teraz jestem na wymianie w jassach.
- und sprechen sie deutsch? - tu mnie zaskoczyl. przeskoczyl juz na trzeci jezyk w tak krotkiej rozmowie.
- oczywiscie.
- moge tez rozmawiac po niemiecku. a czytam wlasciwie lepiej po niemiecku, niz po polsku. nazywam sie franciszek skokan.
niestety, nie porozmawialismy dluzej, bo przy bramie czekala na niego corka. powiedzial tylko, zebym przyszedl do domu polskiego, kiedy nastepnym razem bede w suczawie.

pospacerowalem jeszcze chwile po cmentarzu i poczytalem napisy na nagrobkach.

na jednym: hier ruhen ottilie havelka, karl havelka, unsere tante helene touzinkievici, malcek waldemar

na innym: ludwig litwinkiewicz, geboren 5 august 1878 gestorben 20 november 1928
maria kos 1895 - 1953 anton litwinkiewicz 1903 - 1957 maria filomena kos 1905 - 1975 isabela litwinkiewicz 1901 - 1977 heinrich kos 1929 - 1993 litvinkievici radu mircea 1941 - 1999

groch z kapusta te nazwiska - bukowina...

wrocilem na dworzec. trzy godziny pozniej bylem juz w jassach.

w grudniu pojade pewnie do kiszyniowa, na basarabie. juz zalatwiam zaproszenie...
 
Komentarze: Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]