pisanie o rumunistanie
środa, listopada 03, 2004
  grenz - verkehrt - czesc pierwsza -druzba narodow
troche was potrzymalem w napieciu, ale okazalo sie, ze grafomania moja nie zna granic. poczulem przymus opisania wszystkiego, z najdrobniejszymi szczegolami. poza tym obiecywalem wiele, a glupio mi po zaanonsowaniu dania wielce wyszukanego podac mamalyge z bryndza. zapraszam wiec do stolu. mam nadzieje, ze gulasz sie udal.

jak fomka na bukowine sie wybieral

uwielbiam byc w drodze, choc nie cierpie w droge sie wybierac. pakowanie wywoluje u mnie mdlosci, a sprawdzanie rozkladu jazdy - biegunke. odwlekam wyjazd, jak dlugo moge, pakuje sie kwadrans przed wyjsciem z domu, a podroz planuje z bagazem na plecach, juz na dworcu. dokladnie tak bylo tez i tym razem. tyle, ze mialem wyruszyc z dwojgiem niemcow, philippem i manuela, ktorzy mieli sie odlaczyc w suczawie i pojechac "na klasztory", wiec wyjazd zaplanowalismy dokladnie, jak herrgott przykazal, na dziewiata rano. legendarnym, wschodnioeuropejskim srodkiem transportu, maxi-taxi do miejscowosci gura humorului.

wschodnioeuropejskie rozglizdziajstwo wyszlo jednak jak szydlo z worka - rano zbudzilismy sie, bagatelka, o trzy godziny za pózno, bo o dziesiatej. i to na nowy czas. zjedlismy spokojnie sniadanie, przy ktorym moi niemcy stwierdzili, ze nie ma sie co stresowac, ze klasztory bukowinskie to jeszcze zobacza i ze chetnie by zwiedzili jakies klasztory w jassach. sandrine tez nagle zapalala taka checia i wziela moich gosci pod swoja opieke.

ja tez sie bardzo nie stresowalem, wyjechalem o drugiej po poludniu, maxi-taxi do suczawy. przedtem zdazylem jeszcze zrobic rezerwacje, pojsc do kosciola jak porzadny katolik, a potem do sklepu, jak prawdziwy konsumista.

maxi-full-taxi

na busik nie czekalo duzo osob, ale balagan sie zrobil straszliwy, gdy przyszedl pan kierownik i zaczal sie na nas wydzierac. ze niby bagazy za duzo. bagaze oczywiscie sie wszystkie zmiescily pod tylnymi siedzeniami. potem przyszla kolej na wsiadanie. kierownik zorganizowal to jak sad ostateczny. najpierw ci z biletami. potem ci z rezerwacjami. potem ci do konca trasy. potem ci do falticeni. i tak caly busik sie zapelnil, a do dwu pozostalych, babci z tobolkiem i kobiety z kilkoma pudlami powiedzial cos w rodzaju "idzcie precz ode mnie, przekleci, w ogien wieczny", albo "poczekajcie na nastepny autobus". tyle ze nastal straszliwy placz i zgrzytanie zebow, wiec sie kierownik ulitowal i obie panie wcisnieto wraz z ich tobolkami do wnetrza pojazdu.

kierowca jechal tak, jakby wszystkie przepisy ruchu drogowego mial w dupie i jedynym prawem, jakie go obowiazywalo, byl rozklad jazdy. wyprzedzanie na trzeciego, z prawej strony i to na moscie, jednoczesnie wydajac reszte z zaplaty za przejazd to tylko mala probka jego mozliwosci. trabil czesciej, niz hamowal. opieprzal serdecznie wszystkich nieszczescnikow, ktorzy nie potrafili zatrzasnac zepsutych, przesuwanych drzwi busika. kazda sekunda byla cenna. choc go podziwiam, malo kto potrafi przejechac 150 km w dwie godziny, po dosc kiepskich drogach, zatrzymujac sie w co drugiej wiosce.

kola, czlowiek z granicy

w suczawie juz zmierzchalo. szybko poszedlem na parking, na ktorym staly dwie zolte taksowki i jeden zablocony ford na ukrainskich numerach. podszedlem do niego. poczekalem, az ciemnowlosy kierowca o pelnej, okraglej i niedogolonej twarzy odkreci szybe i oznajmilem po rumunsku, ze szukam taksowki do czerniowiec. pokiwal glowa.
- za ile? siedem? - spytalem
- maaalo.
- zwykle place siedem.
- ale dzis niedziela i nikt nie jezdzi. dziesiec.
- otwozcie bagaznik.
bagaznik byl pusty, co czesciowo wyjasnialo wysoka cene. prywatny transport transgraniczny nie zyje z przewozu osob, tylko towaru. a temu panu widac dzis szczescie nie dopisalo, bo nikt nie chcial dzis niczego przemycic. wrzucilem plecak do srodka i poszedlem do kantoru. "czencz manej" - zawolal obleczony w czarne skory i zlote lancuchy cinkciaz, ale z tego typu panami wolalem nie miec do czynienia. w kantorze wyjasnilem, ze chce trzydziesci dolca, tylko ze jest "problema" bo jestem obcokrajowiec. kasjer odparl, ze "problema nu exista" i sprzedal mi walute nielegalnie. wrocilem do samochodu. kierowca oznajmil, ze trzeba poczekac az sie zbierze komplet.
kierowca ubrany byl w dzinsy i ciemny sweter. na glowie mial czapke bejsbolowa z napisem po rumunsku.
- jestescie rumunem, czy ukraincem? - zagailem rozmowe
- ukraincem, przeciez widziales rejestracje.
- to dawaj, po-ruski gawarim - zmienilem jezyk. mialem nadzieje, ze troche spusci z ceny, jak slowianina wyczuje.
- a wy skad? z polski? po polsku tez rozumiem.
- ta i ja ukrainskuju mowu. jak poznaliscie, ze ja polak?
- tylko wy z takimi plecakami jezdzicie. gdzie sie tak rumunskiego nauczyles?
- a na kursie. studiuje w iasi.
- w jassach. - poprawil - bardzo ladne miasto.
- duzo tu polakow przyjezdza?
- w lecie tak, w gory jada, do braszowa, albo do bulgarii.
- na bukowine tez, klasztory ogladac?
- a czort ich tam znajet... a w woroncu byles?
- jasne, dwa razy.
- ladnie.
cisza
- do domu jedziesz? - zapytal
- nie, tylko do czerniowiec i z powrotem. konczy mi sie wiza i musze zdobyc pieczatke na granicy, ze wyjechalem.

juz zaczelo mi sie nudzic to wyjasnianie tych komplikacji prawnych i motywow wyjazdu. w ciagu ostatniego tygodnia wyjasnialem to wszystkim znajomym, chyba ze sto razy, we wszystkich znanych mi jezykach.
po chwili dodalem -wlasciwie to nie wiem jeszcze, gdzie sie zatrzymam. nie zna pan kogos, kto wzialby mnie na kwatere na jedna noc?
- u mnie mozesz sie zatrzymac. nie mieszkam w czerniowcach, tylko w glubokiej, kolo granicy. mam dom, zone, dwu synow - tu wyciagnal ze schowka maly, plastykowy album ze zdjeciami i wreczyl mi go - to moi synowie: to jest grisza, moj starszy, a to maksim, mlodszy. to moja zona. tu sa w lesie. a tu w sklepie metro, w suczawie. a tu na plazy w konstancy, dwa lata temu bylismy. ladnie tam i tanio mozna dom wynajac... i czysciutko na plazach, sprzataja caly czas. a tu grisza z kolezanka ze szkoly. teraz juz wyrosli... - rozkrecil sie.
skonczylem ogladac i oddalem mu album. powiedzialem, ze nie chcialbym robic klopotu. odparl, ze to zaden klopot, ze nazajutrz rano jedzie do czerniowiec i mnie podrzuci, gdzie chce, bo musi i tak "maslo" wymienic w samochodzie i ze po poludniu bedzie jechal z powrotem do suczawy, to moze mnie zabrac.
nie bylem pewny jak dlugo bede chcial zostac w czerniowcach, byc moze dluzej, poza tym wolalem byc ostrozny, wiec zapytalem delikatnie o ceny hoteli. podal cene w hrywniach, a potem przeliczyl na dolary. jakies czternascie, czy pietnascie dolcow. powiedzialem, ze musze pomyslec.
zapalil ukrainskiego malborasa, odkrecil okno, do ktorego natychmiast rzucila sie chmara komarow.
- jeszcze tak nie bylo. jutro listopad, a tu komary! - zagail tym razem on.
- wczoraj slyszalem swierszcze. albo cykady. - pociagnalem rozmowe
- w radiu mowili, ze w timiszoarze dwadziescia cztery stopnie dzisiaj byly.
- w jassach ze dwadziescia na pewno.
cisza. wlaczyl radio. rozlegla sie melodia rumunskiego przeboju o milosci. zmienil stacje. automat perkusyjny i organy.
- o, to z osiemdziesiatych, to lubie! - ucieszyl sie i podglosnil
- a kto to, david bowie?
- nie wiem. pewnie tak...
- nigdy nie wiedzialem, ze w latach osiemdziesiatych mieliscie taka dobra muzyke w sojuzie... na przyklad kino, czy ddt... pierwszy raz uslyszalem o nich dopiero dwa lata temu. - pomyslalem, ze tu rozmowa lepiej sie potoczy. ale kierowca widac zmeczony byl, wiec tylko przytakna i powiedzial cos o polityce kulturalnej zwiazku radzieckiego. cos w rodzaju "taka byla polityka wtedy".
w radiu nadawali wiadomosci. mowili o wyborach prezydenckich na ukrainie. zapytalem, czy juszczenko ma szanse wygrac, on odparl, ze marnie to widzi, bo janykowicz, kandydat kuczmy i premier, juz na pewno te wybory ustawil. i ze komisje juz tam wyniki znaja.
probowalem porownac te sytuacje do bialorusi, ale on energicznie zaprzeczyl i powiedzial, ze tam to dyktatura jest i ze na ukrainie jeszcze jest demokracja. poki co.

do samochodu podeszlo dwu mezczyzn w ciemnych, ortalionowych kurtkach. kierowca otworzyl drzwi. jeden z nich, siwy i wysoki przywital sie po rosyjsku, a drugi, chudy i brodaty, po rumunsku. zapytal, czy do czerniowiec. zapytal o cene. przetlumaczyl siwemu na angielski. ten sie zgodzil i zapytal kiedy odjazd. brodacz przetlumaczyl, a gdy siwy uslyszal, ze trzeba jeszcze ze dwie osoby znalezc do kompletu, zadeklarowal, ze nie ma sprawy, ze zaplaci za siebie i te dwa miejsca. kierowca strasznie sie ucieszyl, wyskoczyl z samochodu, osobiscie zaladowal walizke siwego do bagaznika i zamaszystym gestem zaprosil go na tylne siedzenie. brodacz i siwy pozegnali sie serdecznie, jakby sie mieli wiecej nie zobaczyc i ruszylismy. gdy siwy uslyszal, ze rozmawiamy po rosyjsku, sam wlaczyl sie do rozmowy. byl to, jak sie okazalo, profesor geografii z sankt petersburga, ktory przyjechal do jass na konferencje naukowa. a ze mial rodzine w czerniowcach, chcial ich odwiedzic. obdzwonil ich wszystkich z komorki i pozawiadamial, ze zaraz bedzie, probujac mowic po ukrainsku, ale widac dawno tego jezyka nie uzywal. mnie zapytal, jak tam polacy w eurosojuzie sie czuja, odpowiedzialem, ze u mnie to nic sie nie zmienilo, ale wedlug statystyk wiekszosc sie cieszy. zlosliwie skomentowal, ze do zwiazku radzieckiego to nie chcielismy, ale do europejskiego to i owszem. dostal rownie zlosliwa replike, ze jestesmy dosc wybredni przy wyborze towarzystwa i sami je sobie wybieramy, co wywolalo u kierowcy salwe smiechu. tego wypytalm skad tak dobrze zna rumunski i okazalo sie, ze urodzil sie na ukrainie, ale oboje rodzice byli rumunami, ktorzy nie zdazyli uciec przed bolszewikami.

na granicy nie mielismy wiekszych problemow, poza watpliwosciami w wypelnianiu ukrainskiej kartki imigracyjnej, ktora zawiera kilkanascie glupich pytan, w tym o cel podrozy i miejsce zamierzanego pobytu.

tuz za granica kierowca zatrzymal sie przy baraku-barze i przywolal jedna ze stojacych tam kobiet. byla mocno umalowana, miala na sobie futerko i pantofle na obcasie.
- jade do miasta, a potem wracam - powiedzial szybko po rumunsku i odjechal.

gdy odstawilismy profesora prosto pod jego rodzinny dom w czerniowcach, kierowca zapytal mnie, czy chce do hotelu. powiedzialem, ze jesli mu to nie sprawi klopotu, to chetnie przenocowalbym u niego, bo po co mam placic za hotel, jesli moge te pieniadze dac jemu.
- nie ma sprawy.wyciagnal telefon, zadzwonil do domu i kazal zonie poslac lozko w pokoju goscinnym i przygotowac cos na kolacje.
- poznajmy sie. jak masz na imie? - wyciagnal reke
- tomek, albo po rusku fomka. foma andrjejewicz
zapatrzyl sie w droge.
- a twoje imie? - niesmialo przypomnialem
- przepraszam, zamyslilem sie. kola, nikolaj. a moja zona to tanja, tatjana.

ciag dalszy nastapi
 
Komentarze: Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]





<< Strona główna
po pięciu latach w rumunistanie, po czterech latach od porzucenia pisaniny powracam do komentowania rumuńskiej rzeczywistości.

wygląda na to, że rzeczywistość się zmieniła. i sposób patrzenia także.

autor uprzedza lojalnie, że jego obserwacje są stronnicze, opinie - subiektywne, a teksty w zamierzeniu ironiczne, a nawet złośliwe.

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Bukareszt, Romania
Archiwa
sierpnia 2004 / września 2004 / października 2004 / listopada 2004 / grudnia 2004 / stycznia 2005 / lipca 2005 / września 2005 / sierpnia 2009 /


Powered by Blogger
Web Counters

Subskrybuj
Posty [Atom]