w gorach ceahlau
oj, zaniedbalem tego bloga okrutnie, zaniedbalem. i rozleniwilem sie okrutnie, rozleniwilem...
a wszystko przez te gory. odpoczalem, ale i nabralem dystansu do wszystkich moich zajec. ale od poczatku:
wybralem sie w gory, bo kurs z ta wielkokalibrowa nauczycielka z epoki ceaucescowskiej zmeczyl mnie, znuzyl i znudzil; omalze nie zrezygnowalem z uczestnictwa w nim w ogole. choralne powtarzanie koniugacji, deklinacji i robienie cwiczen przez powtarzanie slowo w slowo za pania profesor jakos nie przynosilo efektow dydaktycznych. spakowalem sie i wsiadlem do pierwszego maxi-taxi w kierunku piatra neamt.
maxi-taxi to bardzo istotna czesc kultury rumunskiej. to podstawa i komunikacji miejskiej, i miedzymiastowej, ba, nawet miedzynarodowej. to niesamowicie zapchany busik, w ktorym doskonale poznaje sie zapach niedomytych cial podroznych, ich zyczliwosc i wyrozumialosc na nadepniecia i przygniecenia. maxi-taxi poruszaja sie predkosciami najzawrotniejszymi, nawet na najbardziej kretych i wyboistych drogach.
gdy w koncu dotluklem sie do podnoza gor, bylo zbyt pozno, by sie wspinac, zostalem wiec w schronisku. cisza prawie calkowita, tylko bernardyn salvamontu, czyli miejscowego gopru obszczekiwal krowe, ktora przygladala mu sie z zazenowanym wyrazem pyska. gosci w schronisku zadnych, ale gospodarz upieral sie, ze w schronisku miejsc nie ma, ale moze mi zaoferowac lozko w bungalowie za promocyjna cene 300.000 lei. coz, trzeba bylo zostac.
rano, mimo chmur i mgly, wyruszylem dziarsko, ale mina mi zrzedla po kilkunastu minutach, kiedy zaczelo sie ostre podejscie. oj, himalaista juz w tym zyciu nie zostane, z ta kondycja mi to nie grozi! po godzinie czlapania rozlozylem sie ze sniadaniem na pierwszej polanie. siorbie sobie herbatke, a tu nagle... mgla sie przerzedza i kilkanascie metrow obok siebie widze niesamowita, chyba stumetrowa maczuge skalna! i okazalo sie, ze to tylko poczatek! widoki w tych gorach taaaakie! (jakie? kliknij ponizej!)
tu sa zdjecia
w koncu, wyczerpany, zdyszany i spocony, dowloklem sie do schroniska dochia. odpoczac sobie jednak za bardzo nie moglem, a to z powodu rumunskich przebojow muzyki dyskotekowej, plynacych z: glosnikow w swietlico-restauracji, sasiedniej sypialni zajetej przez dorastajacych amatorow gor i jeszcze podworza, na ktorym odpoczywali wedrowcy-hiphopowcy, wedrujacy po gorach z boomboxem wielkosci mojego plecaka. byli tez i mlodzi-gniewni z gitara, tylko gitara nie chciala dac sie nastroic i tylko dudniala glucho. pospacerowalem sobie wiec po okolicach schroniska, znalazlem niedaleko od niego cerkiewke i klasztor w budowie. kiedy po zmierzchu wrocilem do chroniska, przezylem cos tak nieoczekiwanego, ze z wrazenia malo nie upadlem: w swietlico-restauracji, z ktorej uprzatnieto stoly, w rozblyskach kolorowych swiatel i dzwiekach najtandetniejszej muzyki podrygiwala jakas trzydziestka mlodych ludzi. slowo daje, dyskoteka na wyskosci 1900 mnpm. i smrod jak w kurniku, bo prysznic nie dzialal, a wszyscy sie wypsikali jakimis muchozolami.
nastepnego dzia poczlapalem do drugiego schroniska, tam bylo tak samo. i jeszcze miejsce dla mnie bylo tylko w sali siedemnastoosobowej, z jednym ze wspolspaczy harczacym jak mlot pneumatyczny. ale gory wszystkie te szkody mi wynagrodzily.
a jak wrocilem do szkoly, to stara, wielkokalibrowa nauczycielke zastapila mloda, zdolna i energiczna dziewczyna, ktora program dydaktyczny przelatuje z predkoscia halnego. teraz to jest kurs naprawde intensywny!