w domu
w domu jestem od kilku godzin, ale tak na prawde, to jak w domu czulem sie w czerniowcach, w miescie koloru c.k. ochry, identycznej w kazdym miescie i miasteczku bylej monarchii. nie mialem duzo czasu na spacery po nim, bo prawie cale popoludnie lalo (to tez element 'domowej' atmosfery), ale spodobalo mi sie nieslychanie, ze swoimi kamienicami, kamieniczkami, zaulkami i podworkami, nigdys zydowskimi sklepikami i stromymi ulicami.
a wieczorem wsiadlem do pociagu, poznalem ihora ze stryja, mlodego handlarza firankami, ktory przed odjazdem czule i lzawie zegnal sie ze swoja dziewczyna, a potem podzielil sie ze mna jedzeniem, choc wcale go o to nie prosilem.
i dwunastogodzinna jazda 'plackarta' do lwowa...
we lwowie, przed dworcem szybko znalazlem 'marszrutke' do granicy, tam czekalem pol godziny w cizbie 'mrowek', a z granicy odebral mnie juz ojczur.
takim to sposobem, zamiast po dwudziestu, w domu znalazlem sie po czterdziestu pieciu godzinach. i nie powiem, troche boje sie powrotu:)